CZWORACZKI Z PSZCZYNY


CZWORACZKI
Z  PSZCZYNY


   
  
  

Ratusz            |              Herb Pszczyny          |            Pszczyna



Michalina
1684-1747
Zuzanna
1684-1751
Janina
1684-1759
Jan
1684-1768

I

Król Jan III Sobieski i Bolesław Paskudliński, kasztelan pszczyński, nie spotkali się nigdy w życiu, ale łączyło ich dużo więcej niż związek krwi, powinowactwo lub dozgonna przyjazń zadzieżgnięta w boju. Król Jan nie zawracał sobie głowy pamiętaniem nazwisk lokalnych pieniaczy, a Paskudlińskiemu było wszystko jedno kto rządził krajem, gdyż na swoim i tak tylko on był panem. Spoiwem dla tych dwóch, absolutnie nieprzystających do siebie postaci, był wpływ jaki wywarli na bieg światowej historii. O pierwszym wiadomo niemal wszystko, łącznie z tym, iż fortelem godnym Zagłoby w szczytowej formie, zmusił cesarza Leopolda pod murami Wiednia do ukłonu, sam odpowiadając jedynie lekkim skinieniem głowy. O drugim historia zapomniała szczęśliwie i z ulgą na wieki, to jest, do chwili gdy w lutym 2001 roku wichura zerwała dach z przybudówki do plebanii luterańskiego kościoła w Pszczynie. Razem z dachem spadł na ziemię sporych rozmiarów gliniany gar, z którego wyleciało kilkadziesiąt mocno pożółkłych kartek papieru.

Dwa dni później, o 5:50 rano, magister Maciej Pobił, właściciel lokalnej apteki, rozpoczął swoje codzienne ćwiczenia uelastyczniające przy żurawiu koło wyschniętej studni. Podnosząc się po wykonaniu 45 pompek, został chlaśnięty w twarz jakimś oślizłym papierem, który ni stąd ni zowąd sfrunął z drutów linii telefonicznej. Magister Pobił, wiedziony instynktem godnym wielkiego odkrywcy, zerknął badawczo acz z obrzydzeniem na mokry strzęp, po czym wyrzucił go do wyschniętej studni. Znaczenie tego co zobaczył na owym świstku uświadomił sobie przy szóstym przysiadzie krzyżowym. Z sercem bijącym raczej z przejęcia niż ze zmęczenia ćwiczeniami, rzucił się aby wydobyć zmięty papier ze studni. Wnosząc do domu na tacy odzyskane resztki, usłyszał w radiu hejnał z Wieży Mariackiej – było południe. Do apteki nie miał co iść. Zatelefonował tylko żeby zapytać jaki kolor ma dzisiaj fiolka z wirusem eboli, z którym ostatnio nieco eksperymentował. W domu było cicho i spokojnie. Syn nastolatek znowu od tygodnia siedział w poprawczaku za udowodnioną przynależność do grupy satanistycznej i rozbój z pobiciem w Pasłęku. Córka, również nastolatka, wyjechala z grupą podobnych siusiumajtek do Lahti dopingować Małysza. Żona miała wrócić najwcześniej dopiero za jakieś 10 tygodni w glorii zdobywczyni K-2 w trzecim tygodniu marca, czego jak dotąd nikt ponoć nie dokonał. Lubił takie dni. Uwielbiał gdy wydarzało się coś, co zmieniało jego nadmiernie ustalony porządek. W związku z tym, w ciągu następnych 15 minut popełnił z przyjemnością trzy zasadnicze przestępstwa przeciwko zaleceniom pani Pobił, a mianowicie podgrzał sobie parówkę i zjadł ją ze szwedzką bułeczką z kardamonem, następnie sprofanował flaszkę wareckiego piwa dolewką trzygwiazdkowego winiaku Ararat, wreszcie na koniec, beknął przeciągle i odpowiedział sam sobie echem z drugiej strony. Tak, to się nazywało żyć i używać! Ggyby tak jeszcze mógł komuś przywalić w ucho albo zaszaleć z jakąś zdzirą z przystanku autobusowego na wylotówce z miasteczka...

II

Aptekarz Maciej Pobił zastanawiał się od dłuższego czasu nad przyczyną swoich dziwnych pragnień dokonania czegoś złego, czegoś totalnie nieprzystającego do wychowawczej politury, nabytej w purytańskim i pełnym rygorów domu swego dzieciństwa. Od najwcześniejszych lat doznawał dreszczyku emocji na widok bijatyki, porozbijanych okien, pociętych kozikiem ławek szkolnych, mordobicia w ringu, doniesień w DTV o masakrze w tokijskim metrze lub torturowaniu zakładników po spalonym skoku na bank w Kłobucku. Jednym słowem każdy przejaw gwałtu był mu bliski, wręcz słodki. Ujarzmienie zewnętrznego wyrazu takich odczuć i pragnień, nastapilo po jedynym akcie przemocy jakiego w swoim młodocianym życiu dokonał. Miał wtedy nieco ponad cztery lata. Pomimo tak młodego wieku zdołał odgryźć jedną trzecią ogona ukochanemu kotkowi dziadka Ferfetau, co miało być karą za lekko cuchnący nieporządek pozostawiony przez zwierzątko w maciejowej piaskownicy. Od tej pory młodociany gladiator poddawany bywał trzy razy w tygodniu zabiegom przenicowującym jego genetycznie spaprany charakter przez dwa zespoły psychoanalityków wynajętych przez dziadka na cały rok. W końcu 1959 roku szefowie obu grup przedłożyli dwa w pełni zgodne raporty o całkowitym uzdrowieniu Macieja. Dziadek Ferfetau tryumfował i czynił plany na przyszłość dla spadkobiercy rodowej fortuny. Babka Eulalia też go nie rozpieszczała i bezlitośnie żgała krogulczym paluchem małe żeberka, co miało zaowocować nawykiem do wyprostowanej postawy oraz jedzenia szpinaku. Oboje dziadostwo przejęli funkcje wychowawcze gdy matka Macieja - Fabiana Pobił alias Czupura - wyzionęła ducha z przedawkowania i w wieku 27 lat spoczęła na komunalnym cmentarzu w Drawsku Pomorskim, innymi słowy tam gdzie święci jeszcze nie dotarli. Ojciec mógł poświęcić malcowi nie więcej niż 20 minut miesięcznie w trzech – czterech parominutowych interwałach. Spotkania te miały miejsce z reguły na którymś z dworców kolejowych, pomiędzy jego przyjazdem z Aten i odjazdem do Londynu, Madrytu albo Geteborga, w którym to czasie musiał także odpowiadać na pytania prasy, udzielać wywiadów radiowych i podpisywać niezliczone dokumenty.

Tatuś Macieja, Baltazar Ferfetau, był prawnikiem na usługach wielkiej, polsko-rumuńskiej firmy serowarskiej Seram-Serem, której produkty owocowały w ostatnich latach powszechnym rozwolnieniem na wszystkich kontynentach. Światowe media rozkoszowały się polemikami toksykologów z Baltazarem, dowodzącym wysokiej klasy reprezentowanych przez siebie wyrobów poprzez spożywanie ich na oczach składów sędziowskich i przebywanie następnie w sali sądowej przez 24 godziny bez wychodzenia do toalety. Pomimo nikczemnej aury w publikatorach, obroty firmy serowarskiej rosły prawie tak samo szybko jak obwód Baltazarowego brzucha. Trend ten załamał się 15 lipca 1967 roku, w czasie obchodów 557. rocznicy wiktorii grunwaldzkiej. Baltazar poległ na polu wielkiej bitwy po przegraniu symultany na dwanaście szachownic z krajową i międzynarodową konkurencją serowarniczą. Pierwszy raz poczuł się nie najlepiej przy siódmym stoliku gdy reprezentant Krafta dał mu mata już w szesnastym posunięciu. Zasadą konkursu, rozgrywanego od piętnastu lat rokrocznie w miejscach wielkich bitew Europy, było zjadanie przez pokonanego serowych figur przeciwnika. Baltazar przegrał do tego momentu dziewięć potyczek. Kolejny atak słabości dopadł go po spotkaniu jedenastym przy stoliku numer cztery. Zjadając drugiego skoczka wykonanego z pierwszorzędnego ementalera zakrztusił się tak, że krwisty pot wystąpił mu na czoło. Chwilę później rzucił się jednak jak Zawisza na pozostającego wciąż jeszcze w grze producenta oscypków z Limanowej. Pomimo wielkiej przewagi optycznej dał się złapać w kozi róg i po sprytnej roszadzie bacy Wojtusika przerżnął dwunastą bitwę z kolei. Coś podobnego nie przydarzyło mu się jak dotąd nigdy w życiu. Po raz ostatni zasłabł wkrótce po odgryzieniu głowy królowej. Zmarł kilka minut później. Autopsja ustaliła wielorakie przyczyny gwałtownego zejścia Baltazara Ferfetau, a wśród nich: masywny zawał serca, przerost wątroby, niedorozwój trzustki, kamicę nerkową, zamulenie żołądka, chroniczny stan zapalny moczowodów i mnogie uchyłki pęcherza. Wśród nieśmiertelnych anomalii odnotowano między innymi bielactwo karku, osobisty pendant wart księgi Guinnessa, i wrodzone wnętrostwo.

Nastoletni wówczas Maciej zupełnie nie przejął się tym tragicznym wydarzeniem. Przejął się natomiast do głębi treścią adresowanego do niego krótkiego listu znalezionego w portfelu zmarłego.

Macieju, jesteś synem Fabiany Pobił ale nie moim – ja nigdy nie mogłem mieć dzieci. Z matką Twoją łączyło mnie jedynie przelotne szaleństwo, niefortunnie zakończone legalizacją związku w parę dni po tym jak stwierdziła, że jest w ciąży. Łudziłem się, że nastąpiło jedno z tych nie dających się naukowo wyjaśnić zdarzeń, wobec których oczy wychodzą z orbit medycznym autorytetom, a mniej skomplikowani ludzie pielgrzymują do Lurdes albo na Jasną Góre. Niestety, medycznym autorytetom nie musiały wychodzić oczy z orbit albowiem w łonie Fabiany począłeś się z lędźwi Kiejstuta Wypalajłły, drwala z Wołkowyji. Tak Macieju, Wypalajłło jest Twoim ojcem. Jeśli jeszcze nie wykonano na mim wyroku, powinieneś znalźć go w więzieniu w Lesznie. O Kiejstucie możesz dowiedzieć się nieco więcej od siostry Aldony ze Zgromadzenia Sióstr Szarytek Świętego Wincentego a Paulo w Buku koło Poznania. Z Fabianą będzie trudniej albowiem podstawowym źródłem informacji o Niej i Jej pochodzeniu jest Paola - pokojówka Salvadora Dali. Jedyne zdjęcie Twojej matki jakie zachowało się pochodzi z pierwszych dni naszej znajomości. Znajdziesz je w mojej łazience podklejone pod zdjęciem tego kota, któremu słusznie odgryzłeś ogon. Wszystkie te informacje mam zamiar przekazać Ci osobiście w dniu Twoich 18-tych urodzin. Jeśli czytasz tę notatkę wcześniej, to znaczy, że nie dożyłem tej chwili i pozostała mi jedynie pisemna forma uświadomienia Ci kim jesteś i skąd na prawdę pochodzisz. Mój ojciec i moja matka nie mają o niczym pojęcia, więc zachowując milczenie możesz być nadal wnukiem Eulalii i Longina Ferfetau i powinowatym ich pieniędzy.
T
wój Baltazar Ferfetau. 


PS – matka Twoja nie zdecydowała się przyjąć mojego nazwiska i pozostała przy swoim panieńskim; pod Jej nazwiskiem zostałeś wpisany do dokumentacji Szpitala Miejskiego w Sanoku, gdzie przyszedłeś na świat, i tak już pozostało. BF


III

Margister Pobił spojrzał raz jeszcze na potrójnie poskładane ręczniki, w których suszyły się historyczne strzępy po czym zarzucił na plecy wiatrówkę i ruszył w teren. Podejrzewał, iż gdzieś w okolicy może być więcej podobnych kartek, postanowił więc zrobić wszystko co tylko możliwe aby odzyskać jak najwięcej z nich. Logika nie zawiodła Macieja i po paru godzinach wrócił do domu z plikiem około 30 kartek w bardzo byle jakim stanie oraz z kilkoma mniejszymi strzępami papieru w stanie beznadziejnym.

Pracując nad doprowadzeniem znaleziska do stanu używalności, to znaczy takiego, w którym kartki dadzą się zeskanować, wrócił myślami do czasów modzieńczych gdy szok odkrycia kim jest, a raczej kim nie jest, sprawił że wpadł wówczas w stan totalnego zaprzeczenia swojej osobowości i parotygodniową amnezję. Nie rozpoznawał nikogo, nie pamiętał swojego imienia i nazwiska, daty urodzenia czy adresu zamieszkania. Gdy przy pomocy lekarzy ze szpitala rejonowego w Żarowie powrócił do przytomności, przekonał się bardzo szybko, że Eulalia i Julian Ferfetau dokonali kompletnej dysasocjacji ich dotychczasowego związku z nim - innymi słowy musieli znaleźć list od Baltazara. Czternastoletni Maciej Pobił został nagle bez domu i środków do życia.

Zawieszając na chwilę w pamięci natarczywy obraz mizernej przeszłości, przygryzł język między zębami i zasysając pwietrze w odruchu stabilizujacym drżenie rąk, położył pierwszy arkusz na szkle skanera. Popatrzył raz jeszcze uważnie na tekst, zamknął pokrywę i kliknął guzik z napisem “skanuj”. Usiadł i dla zrzucenia napięcia zamknął na chwilę oczy ale zamiast relaksu, znalazł się myślą w chwili gdy wychowawca o wyglądzie zapaśnika sumo i jego pomocniczka, z której fizjonomii Edward Munch musiał czerpać natchnienie, zabierali go z gabinetu doktor Zambrzy do przyznanego mu łaskawie przez opiekuńcze państwo Domu Dziecka w Bartoszycach. Z zmyślenia wyrwał go dzwonek telefonu.
- Pobił, powiedział miękko do słuchawki.
- Panie magistrze, doktor K., no wie pan który, zapisał Jóźwiakowej neomycynę w kroplach, a ona upiera się że miały być czopki, no i co ja mam teraz zrobić? Magister Kaczyński wyjechał o pierwszej na ryby a ja nigdy nie słyszałem o leczeniu ropnia w uchu czopkami ...
- Dobra Kwiśpor, daj mi Czochratą do telefonu.
- Ale ona pojechała z Kaczyńskim i jeszcze zabrali tę nową, no wie pan, tę minispodniczkę w bluzce bez pleców.
- Dobra, Kwiśpor, zrób 12 czopków z mydła, wiesz takie same jak zrobiliśmy dla Kolasowej w zeszłym tygodniu, a na nalepce napisz: “Inhaero inhero rectum” – 4 razy dziennie przez trzy dni; dorzuć do tego te krople i powiedz jej żeby stosowała oba środki to szybciej wyzdrowieje. Powiedz jej też, że czopki dostaje gratis na Walentynki; no to cześć, acha, i jak będziesz wychodził to wyłącz ten elektryczny piecyk w preparatorni.
Po odłożeniu słuchawki zapisał w swoim notatniku: zwolnić Kaczyńskiego na prima aprilis. Już od dłuższego czasu miał ochotę pozbyć się “Kaczki” ale jak dotąd zawsze miękł w przededniu wręczenia mu wypowiedzenia. W końcu trzydzieści lat przyjaźni, zapoczątkowanej kocówą jaką dostał w pierwszą noc spędzoną w Bartoszycach, zobowiazywało do czegoś. Tym razem wszakże czuł, że litość opuściła go na dobre.
- Co za dużo to niezdrowo, mruknął do siebie, a jak będzie się rzucał to przykaraulę w ten kaczy pysk i dam kopa w kuper, powiedział już całkiem głośno.

O dziwo sprawiło mu to ulgę i wprawiło w świetny humor. Rzucił się ze zdwojoną energią do pracy przy komputerze. Skanował zetlałe kartki, czyścił i edytował tekst, czytał każdy fragment po kilka razy, robił na marginesie notatki… Magister Pobił pracował jak w transie przez całe popołudnie, zapominając o jedzeniu i Bożym świecie. Z zupełnie nieznanych sobie powodów zaczął w pewnym momencie nucić jakąś melodię. Wgryzał się w nią przez chwilę natarczywie, probując wyłuskać z zakamarków pamięci słowa, aż nagle odblokował się i ryknął na cały dom
- Dwudziestolatki, Dwudziestolatki, to ja i ty, to ja i ty…
Czuł w sobie taką energię i podniecenie jakiego ostatnio doznał na koncercie Czerwono Czarnych gdy po raz pierwszy ujrzał Luśkę. W ułamku sekundy wiedział, że to będzie ta, z którą doczeka wnuków i siwizny na skroniach.

IV

Luśka była niekonwencjonalna pod każdym względem. Nosiła własnoręcznie wydziergany kapelusik z żółto-zielono-białej wiskozy i męskie skarpetki, była płaska jak stolnica, nieprawdopodobnie wysportowana, no i mogła godzinami rozważać wyższość Majakowskiego nad Broniewskim. Pierwsze sześć miesięcy po ślubie spędzili ekstatycznie czyli w łóżku przy zawodzeniach Imy Sumac na przemian z Kubasińską i czasami Patsy Cline. Potem ona przerzuciła się na taternictwo, a on na farmację, na którą przyjęcie bez egzaminu załatwił mu wujek Luśki, I-szy sekretarz KP PZPR w Trzebnicy. Po paru latach ona awansowała na alpinizm, a Maciej zaraz po dyplomie objął stanowisko stażysty w aptece w Wołowie. Byli totalnie bezkłótliwym małżeństwem, ludźmi o najgłębszym wzajemnym szacunku i oddaniu. Luśka szytowała co najmniej parę razy w miesiącu i regularnie, co 28 dni, zjeżdżała do domu na kilkadziesiąt godzin oprać się i wysuszyć liny. On podjął pracę na drugim etacie w aptece nocnej we Wrocławiu. Sława i zasoby materialne małżonków Pobił rosły gwałtownie choć zupełnie niezależnie od siebie. Dołująca “ekipa sukcesu” faszerowała lud spragniony kiełbasy i kotleta wizerunkami Polki, Lucyny Pobił, zatykającej małe chorągiewki na najbardziej niedostępnych szczytach egzotycznych gór. W wywiadach prasowych Luśka przestrzegała społeczeństwo przed zgubnymi skutkami nadużywania cukru i wyjaśniała jego przejściowe braki na rynku skierowaniem znacznych ilości melasy na produkcję wysokokalorycznych odżywek, niezbędnych w atakach na alpejskie szczyty. Z ekranów telewizyjnych szczerzyła zęby do gospodyń domowych, perorując o walorach regeneracyjnych smalcu i rosołu na kości wołowej w czasie wspinaczki wysokogórskiej. Zawsze uśmiechała się również do Macieja z plakatu przy Pewexie gdy wieczorami dokonywał nielgalnej wymiany złotówek na dolary i marki, które następnie przed umieszczeniem w tajnym schowku pod łóżkiem, zawijał w strony z kolorowych tygodników przepełnionych fotoreportażami o pierwszej damie polskiej alpinistyki. Z publikatorów i słupów ogłoszeniowych wypędził Luśkę nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku “Ślepy vel Spawacz” ponieważ potrzebował przestrzeni na Obwieszczenie WRON-u. Nigdy mu tego nie darowała, szczególnie że stało się to dokładnie w godzinie jej spektakularnego nocnego wejścia na Matterhorn. Odmówiła nawet powrotu do Kraju aby zatrzeć w kibicujacym jej narodzie niesmak po nagłośnionej przez telewizję poprzedniego wieczora “kawce z generałem”, w trakcie którego to spotkania udekorowana została Złotym Krzyżem Zasługi. Jak to często w układnym małżeństwie bywa, pech przepełza z jednej na drugą jego połowę niezależnie od ich aktualnej lokalizacji geograficznej. Położenie Macieja okazało się o tyle niefortunne, że koło Peweksu zamiast cinkciarza ze studolarówkami pojawili się nagle dwaj ZOMO-wcy eskortujący ciecia z KW z naręczem obwieszczeń. Wykaraskał się z tego z ciężkimi obrażeniami finansowymi ale gnojki przynajmniej wzięli, zamiast internować wroga władzy ludowej. Nie miał nawet pretensji, że poprosili o zegarek na dokładkę, ale po cholerę im była kmicicówa z lisa nie mógł za nic pojąć. Z drugiej strony cieszył się, że palnty nie przeszperały mu butów gdyż wtedy straty byłyby dwa razy wyższe.

Luśka wróciła do domu dwa lata później karetką niemieckiego pogotowia ratunkowego. Miała na sobie twarzowy, ściśle dopasowany żakiecik usztywniający, w który przyodziano ją po niezbyt fortunnej próbie pokazowego wdrapania się gołoręcznie na 161-metrową wieżę kościoła w Ulm. Maciej, w chwili swojej największej próby życiowej sprawdził się znakomicie, i to nie tylko jako pielęgniarz oraz zaopatrzeniowiec w kartkową Vistulę, niezbędną do rozcierania odleżyn, ale również jako biznesmen i mężczyzna. W zakresie pielęgniarstwa osiągnął niekwestionowane mistrzostwo w podgipsowym drapaniu pleców i odflegmianiu płuc. Gdyby przyznawano medale olimpijskie za umiejetność kupowania spod lady, miałby ich całą górkę. Vistula była tylko czubkiem góry lodowej, majstersztykiem na tle wielu wyrafinowanych metod pozyskiwania reglamentowanych dóbr, wśród których dorównywał jej może jedynie sposób na benzynę, nabywaną w nieograniczonych ilościach wprost od patroli milicyjnych. Benzynę potrzebował na comiesięczne wyprawy do Timiszoary dokąd woził swoim 10-letnim, nie rzucającym się w oczy Wartburgiem, cały bagażnik biseptolu, leku uznawanego w Siedmiogrodzie za ultra-super-antykoncepcjał. Magister Pobił nawet przy pomocy swojej nieumiarkowanie koślawej rumuńszczyzny potrafił dostrzec oczywiste niedociągnięcia lingwistyczne urzędowego tłumacza informacji medycznej o rzeczonym leku, który wskazanie dla jego stosowania, między innymi, na “stany zapalne narządów rodnych” przetłumaczył na rumuński jako wskazanie na stosowanie w przypadkach “gwałtownego zajścia poprzez narządy rodne”. Zarobek na szmuglu skutecznie zwalczał kaca moralnego magistra, szczególnie że potrzebował wówczas nieco więcej grosza aby zaspokoić ekstrawagancje swojej ukochanej rehabilitantki, domagającej się nowego kolorowego telewizora i nowomodnego urządzenia pod nazwą “wideo”, najlepiej z zestawem filmów podróżniczych na temat Nepalu i Tybetu. Trzy dni po tym jak Luśkę wreszcie wycięto z gipsowego kaftanika, okazało się że szczodre dowody męskości jakimi obdarzał ją nawet kilka razy dziennie, zaowocowały embrionalnie, w związku z czym marzenia o Nepalu trzeba było zamienić na zdobywanie pieluch, smoczków i Millupy.

Giga i Mikron przyszli na świat w odstępie 24 minut. Maciej szalał z radości i wyżywał do woli w ojcowskich obowiązkach z silną domieszką matkowania ponieważ Luśka musiała pracować nad glinianym modelem masywu Annapurny. Zdobyła ją siedem miesięcy później dla uczczenia 35-tej rocznicy pierwszego wejścia, dokonanego przez Herzoga i Lachenala. Była znów na topie – PAP informował: – “Annapurna (Bogini Plonów) zdobyta – pierwsza na świecie matka bliźniaków na 8-tysięczniku!” Maciej dowiedział się o tym dwa tygodnie później od chłopa, do którego jeździł po jabłka i świeżą marchew na sok dla dzieci. Było mu obojętne czy wlazła na coś czy też zlazła z czegoś. Aptekarzył, niańkował, zaopatrywał, prał, prasował, kucharzył, sprzątał, lulał i przewijał przez rok. Potem zatrudnił wieloczynnościową pomoc domową i od tej pory mógł przynajmniej pospać 3 – 4 godziny na dobę. Wraz ze wzrostem rozkochania w dzieciach opuszczała go namiętność do Luśki. Nie czekał już nawet na nią, bowiem jak od czasu do czasu wpadała na chwilę do domu, to wszystko stawało na głowie. Wprowadzała rygorystyczny regulamin z silnym naciskiem na wszystko czego nie wolno, zarówno dzieciom jak i Maciejowi. Gdy wyjeżdżała, dzieci przez miesiąc albo i dłużej nie mogły wrócić do normy, a i on sam nie był pewien czy o 19-tej ma napić się jedna szklankę zimnej wody czy raczej dwie ciepłej. Na szczęście, powroty Luśki do domu stawały się coraz krótsze i przedzielone coraz dłuższymi okresami nieobecności, jako że gór niezdobytych z prawej lub z lewej, przed północą lub po północy, albo na czworaka bez tlenu wczesną wiosną, było wciąż jeszcze pod dostatkiem. Nie zauważyła przeto nawet kiedy Gigę okrzyczano światowym fenomenem po tym jak w wieku lat 11 zagrała z Lozańska Orkiestrą Kameralną Koncert na Flet Pendereckiego. Rok później przeoczyła pierwsze miejsce Mikrona na olimpiadzie matematycznej w Paryżu, i idącą za nim propozycję studiów w Stanfordzie. Maciej natomiast promieniował dumą i planował świetlaną przyszłość dla swoich młodocianych geniuszy. Pierwsze oznaki nadchodzących problemów pojawiły się w czasie rehabilitacyjnego pobytu Luśki w domu po jej zderzeniu z rykszą w Katmandu. Kurując złamany nos i przetrąconą stopę, zarzadziła, że Giga ma się przerzucić z fletu na grę w szachy, a Mikron z matmy na studiowanie pisma klinowego. Początkowe pomruki niezadowolenia szybko przeszły w fazę otwartego buntu, który przybierał na sile eksponencjalnie w stosunku do ilości pojawiających się pryszczy, uwłosienia łonowego i innych klasycznych objawów dojrzewania buntowszczyków. Maciej za próby pacyfistyczne, a później za jawną przynależność do obozu rewolucyjnego i zdradę pokoleniową, został ukarany odsuniecięm od łoża oraz pozbawiony uprawnień do zasiadania przy rodzinnym stole. Zniszczeń dokonanych przez Luśkę na młodej psychice własnego przychówku w okresie burzy hormonalnej nigdy nie udało się odrobić. Jeszcze przed kolejną wyprawą zdążyła zobaczyć na własne oczy jak lawina, która raz ruszyła w dół nie ma innych szans oprócz zatrzymania się na dnie – było-nie-było obraz akurat świetnie jej znany. Rano, w dniu jej wyjazdu, Mikron wrócił ze szkoły już o 10-tej z notą relegacyjną za zarżnięcie siedmiu królików ze szkolnej menażerii. Późnym popołudniem policja przywiozła półnagą Gigę, wyłuskaną z orgiastycznego tłumu świętującego w Parku Południowym doroczne Floralia. Wieczorem na lotnisko przytaskał się Maciej w stanie alkoholowego zamroczenia. W ręce trzymał wypowiedzenie pracy za zaniedbywanie obowiazków służbowych. Cmoknął Luśkę w potylicę i mruknał:
- Cześć! Do zobaczenia w 21 wieku!
- Jak to, przecież to jeszcze półtora roku, zdziwiła się Luśka.
- Ja, dodał, i wcale nie musisz się śpieszyć z powrotem zaraz na początek, pa.
Wróciła już po rocznej nieobecności, żądna seksu bo sławy miała dwa razy powyżej czubka głowy. Podobał jej się nowy dom w Pszczynie, do którego w międzyczasie Maciej przeprowadzil rodzinę Pobiłów. Podobała jej się też rola żony właściciela apteki, jak by nie było biznesmena całą gębą. Nie podobało się jej jedynie to, że Maciej zupełnie się zdeseksualizował i trzy wieczory w tygodniu spędzał na lekcjach gry na oboju, dwa następne na siłowni przy rozwoju mięśni brzucha i karku, a pozostałe dwa na badaniach wirusa eboli. Nie pozostało jej zatem nic innego jak spakować się i ruszyć po uniesienia nowych szczytowań wcześniej niż planowała – tym razem na nieodległą Gubałówkę.

V

Maciej Pobił nie miał wielu przyjaciół, ale tych kilku, których obdarzył zaufaniem, mogło na niego liczyć 24/7, i vice wersa. Pulsowało mu w głowie od nadmiaru wrażeń całego zwariowanego dnia, ale przed pójściem do łóżka postanowił jeszcze zatelefonować do Ryśka.
- No cześć, usłyszał w słuchawce jak tylko przestało buczeć.
- Skąd wiedziałeś, że to ja?
- Hej alchemiku, toż to dwudziesty pierwszy wiek, trzeba iść z postępem. Zafundowałem sobie takie mumeranckie urządzonko, które wyświetla mi numer telefonu z jakiego dzwonisz no i nazwisko palanta, na którego ten telefon jest zarejstrowany, poniał?
- Hej, nie wiedziałem, że ktoś kto grzebie w starociach może nagle rozwinać się technicznie. Przecież do niedawna nawet obsługa elektrycznego młynka do kawy była dla ciebie tak samo skomplikowana jak pilotowanie F-18. Ale nie o tym chciałem z tobą mówić.
- O ja? Nie o tym? A o czym, o przedawkowaniu viagry?
- Rysienku, zamknij japę i posłuchaj, please, bitte sehr, por favor…
- OK, OK, nawijaj, zamieniam się cały w słuch.
- Chciałbym abyś pogrzebał nieco w mojej genealogii, czekaj, nie przerywaj i nie zadawaj pomocniczych pytań, przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Ty, a widziałeś najnowsze zdjęcia Pameli Anderson, przerwał niczym niezrażony Ryszard.
- Kulki na wodzie, Rychu, czy ty wreszcie zrozumiesz, że muszę podłubać w twoim naukowym mózgu i żadna Pamela-Dupela mnie teraz nie interesuje?
- Oj brachu, aleś ty zdziwaczał!? Zawsze ci mówiłem, że sprzedawanie aspiryny redukuje libido do zera…
- RYCHUUU, ryknał w słuchawkę.
- OK, OK, będę u ciebie za dwadzieścia minut. Zabieram ze soba dwie butelki Rosenbluma, Paso Robles 1998, właśnie dostałem skrzynkę prosto z Kalifornii, mowię ci prima sorto, ultra super duper.
- No, nareszcie ćwierć zdania z sensem, westchnął Maciej. Czekam, acha, tylko nie przypedałuj z żadnymi laluchami…

Profesor Ryszard genealog, nie mylić z ginekologiem, Dandys, jak miał zwyczaj przedstawiać się, był genialnym znawcą historii wielkich rodów wschodnioeuropejskich, członkiem korespondentem Polskiej Akademii Nauk, Przewodniczacym Papieskiej Komisji d/s Zapobiegania Kazirodztwu, Kierownikiem Zakładu Badania Związków Rodowych Wschód-Zachód Universytetu w Porto, a także wykładowcą na studiach podoktoranckich w Berkeley i na Łomonosowie, oraz właścicielem niewielkiej firmy zajmującej się wyszukiwaniem w polskich parafiach rodowodów na zlecenie mormońskiej Biblioteki Genealogicznej Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich w Salt Lake City. Przed dziesięciu laty osiadł na stałe w 19-wiecznej zarządówce klucza folwarków w Mizerowie. Miał szczególną sympatię do tego miejsca bowiem 16 grudnia 1850 roku w pokoju, będącym obecnie jego gabinetem, przyszedł na świat Longin, jego pradziad po matce. Osobnik ów nie wsławił się niczym szczególnym jeśli pominąć samobojczą śmierć z rozpaczy po narodzinach siódmej i ósmej córki z rzedu, bliźniaczek niekoniecznie jednojajowych. Ósma Marta, fizyczny dowód paskudnego wpływu gorzałki na longinowe gonady, rekompensowała wszystkie niedomogi cielesne anielskim charakterem i błyskotliwym intelektem do tego stopnia, że musiała wybierać zamążpójście pomiędzy ekonomem Rybką z Mikołowa a zubożałym szlachcicem ziemskim Chądzem z Kijowa w majątku Kruszyna. Kandydaci stanęli w szranki na kłonice, ale zanim padły pierwsze ciosy, rozum Marty, krocząc przed sercem, wskazał na Chądza. Tą drogą, poprzez jedyne dzieciecię Chądzów, o wdzięcznym imieniu Anita, profesor Ryszard odziedziczył intelekt po babce oraz szlachectwo i urodę po dziadku. Kod genetyczny ojca zamanifestował się u Ryszarda wyłącznie skłonnością do nadmiernej elegancji i kobieciarstwa. Odziedziczył po nim również solidną górkę kosztowności i nazwisko wysoce zgodne z nawykami życiowymi, aczkolwiek ta ostatnia asocjacja była dziełem li-tylko przypadku, a majątek mieniem zagrabionym.

VI

Profesor Dandys nie obnosił się zbytnio z faktami rodowej historii, której prawdziwe szczegóły poznał dopiero w przedśmiertnej spowiedzi ojca. Tenże powiedział mu wówczas, że w marcu 1945 roku niejaki Witek Bandysz wylądował na przesluchaniu w biurze NKWD w Krakowie z podejrzenia o kolaborację z wrogiem i szmugiel cukru, za co groziła kara śmierci. Oficerom śledczym, Ludmile Kozłodój i Tatianie Szpiszkwili, zależało na okryciu się chwałą zlikwidowania wielkiej grupy przestępczej, żądały więc wydania nazwisk przywódców niebezpiecznej siatki, w której były niestety tylko oczka i żadnych powiązań gdyż Bandysz działał sam, starając się zabezpieczyć mienie cukrowni w Żninie po opuszczeniu jej przez ostatniego Niemca. Po 36 godzinach od rozpoczęcia przesłuchania, dwa wybite zęby szczerzyły się z podlogi w jego dziurawą szczękę, pęknięte żebro prawie uniemożliwiało oddychanie, a opuchlizna wokół oczu sprawiała, że światło lampy interrogacyjnej nawet już go nie raziło. Kubeł lodowatej wody wylany na głowę prawie go wyprostował, ale spodziewany cios drewniana pałką nie nastąpił bowiem właśnie zadzwonił telefon, do którego towarzyszka Ludmila ryknęła „Tak, toczno!”, po czym trzasnęły drzwi. W ciszy jaka nagle zapanowała rozwarł z wysiłkiem powieki i skonstatował swoją samotność. Instynkt samozachowawczy uruchomił neurony i Bandysz szepnął sam do siebie „Teraz albo koniec ze mną”. Jakimś cudem uwolnił ręce przywiązane krawatami do krzesła. Stanął na nim i wysikał się na leżącą na biurku dokumentację przesluchania. Nikt nie nadchodził. Podszedł do okna, otworzył je i spojrzał w dół. Trzecie piętro, gładka ściana, betonowy chodnik na dole, słowem żadnych szans przeżycia skoku. W kącie pomieszczenia stała wielka, stara szafa odwrócona plecami w stronę pokoju. Szpara między szafą a ścianą była na tyle duża, że zdołał wcisnąć tam głowe. Lewe drzwi szafy, wyrwane z zawiasów, opierały się o ścianę. Potrzebował zaledwie kilkanaście sekund aby ulokować się wewnątrz. Wciągnął urwane drzwi w otwór zmniejszając do minimum pole widzenia gdyby ktoś próbował zajrzeć. Chwilę później do pokoju weszła grupa facetów. Jeden warczał rozkazy, pozostali klnąc przerzucili kilka parcianych pasów wokół szafy i zaczęli wyciągać ją z pokoju. Zatrzymali się przy schodach i wtedy usłyszał przeraźliwy wrzask swoich oprawczyń. Wszyscy nagle rzucili się w kierunku pomieszczenia, z którego przed chwilą wyjechał. Miał jedną szansę na milion. Wykaraskał się z szafy. Przełamując ból pękniętego żebra, chwycił wyrwane drzwi i osłaniając się nimi jak tarczą znosił je schodami w dół. Minęło go kilka osób biegnących na górę ale nikt nie zainteresował się nim. Zszedł aż do piwnicy. W trzecim pomieszczeniu, do którego zajrzał, znajdowała się kotłownia centralnego ogrzewania. Na wysokości okolo 2 metrów był całkiem przyzwoitych rozmiarów otwór zsypowy do wrzucania węgla i koksu do kotłowni. Przytaskał swoje drzwi, przystawił pod kątem do ściany poniżej otworu i spróbował wgramolić się tam. Wkładał głowę do otworu gdy drzwi osunęły się z trzaskiem na podłogę, potracając jakiś bambusowy regał, z którego spadły nieduże ale ciężkie worki czyniąc piekielny hałas. Zamarł w bezruchu oczekując towarzyszy z pistoletami w rękach lada moment. Ale nie, nikt się nie pojawiał. Przypatrzył się temu co leżało na podłodze i aż jęknął. Grudki złota, pierścionki, obrączki, bransolety, naszyjniki, monety, i wszelakie inne biżuteryjne dobro zagrabione raz przez Niemców, potem przez sowietów było wszędzie. Zgarnął ile mógł w kieszenie, napchał jeden z worków i ponowił próbę wydostania się z piwnicy. Tym razem udało się. Był na zewnątrz budynku, na tyłach, na hałdzie węgla. Jakieś dwie postacie leżały na konnej platformie, która przywiozła węgiel. Spoczywali na kilku butelkach po wódce, a niedogryziony kawał słoniny atakowały mrówki. W jednej z butelek było jeszcze trochę alkoholu. Spłukał nim mrówki i zaczął hałaśliwie ssać tłuszcz. Koń grzebnął kopytem i ruszył w stronę alejki prowadzącej ku ulicy. Spici woźnice ani drgnęli. Po godzinie zatrzymał konia. Miał mnogo więcej szczęścia niż kiedykolwiek mógł przypuszczać – przede wszystkim nie natknął się jak dodąd na żaden z licznych posterunków, którymi obsadzone były wszystkie drogi. Dalsza podróż wozem była wszakże wykluczona. Jak sądził, znajdował się gdzieś na zachód od Wawelu, być może w kierunku na Skawinę. Sturlał się właśnie z platformy i ruszył w pobliskie krzaki gdy ciężarówka wypełniona towarzyszami zatrzymała się koło wozu. Na szczęście nie mieli psów. Przeczekał wrzaski i lawinę przekleństw, a gdy ciężarówka odjechała przedarł się przez zarośla w kierunku pagórka, z którego miał nadzieję rozejrzeć się i ustalić swoje położenie. Dochodząc do szczytu, już na granicy starodrzewu porastającego wyniosłość, stąpnął na coś co ugięło się pod jego ciężarem i zanim zdołał cofnać nogę, stracił balans, padając całym ciężarem ciała na zamaskowaną pokrywę obszernej ziemianki. Wylądował półtora metra pod ziemią, pomiędzy trupem Szkopa i ledwie żywym psem. Ziemianka była jednym z wielu niemieckich gniazd karabinów maszynowych, które mialy utrudnić pościg krasnoarmiejców za ewakuujacym się z Krakowa sztabem Wermahtu. Szkop musiał dostać postrzał, z którego się już nie wylizał. Pies przeżył jakoś na deszczówce i zapasach żywności, które wciąż wyglądały na nieprzebrane. Bandysz oczyścił ziemiankę, a potem przeżył tam 10 szczęśliwych dni kurując się i obmyślając sposób na przedostanie się za Wisłe i dalej na zachód. Swój przypadkiem zdobyty skarb sprytnie ukrył w korzeniach pobliskiego drzewa. Zabrał tylko kilkanaście złotych monet, którymi opłacił nocną przewózkę łodzią na lewy brzeg Wisły, a potem kilka noclegów i żywność. Zamierzał dotrzeć do Rawicza gdzie jeszcze przed wojną przyciskał się, nie bez wzajemności, do córki rzeźnika. Niestety, koło Oleśnicy zgarnął go patrol niemiecki i odstawił do Breslau. Potrzebowali go do budowy pasa startowego na Kaiserstrasse.

Na początek dostał w pysk. Czeski skryba, wysługujący się Szkopom w urzędzie rejstrującym robotników przymusowych, nie mogąc wyjąkać nazwiska delikwenta, strzelił go na odlew po czym wystawił dokument na nazwisko Jiżik Dandys. Następnie przywalił mu litere P na klapie płaszcza i podarował łopatę. Na koniec kopniakiem w udo odesłał Bandysza vel Dandysa do usuwania gruzów w okolicach dzisiejszej politechniki. Na starej brukwi i herbacie z liści babki doczekał kapitulacji generała Niehoffa i przejęcia miasta przez watażkow Głuzdowskiego. Parę dni później, gdy wieczorową porą taszczył z kumplem mocno przetrącony klawikord, został zatrzymany przez pijaną bandę maruderów zwycięskiej Armii Czerwonej. Dwóch z nich trzymało za rude włosy jakąś raczej mocno sponiewieraną postać rodzaju żeńskiego. Krasnoarmiejec o syfilicznej mordzie szturchnął go kolbą karabinu i kazał grać Chaczaturiana bowiem będąc w walecznym nastroju miał ochotę na Taniec z szablami. Gdy z braku strun okazało się to niewykonalne, moczymordy znad Amu-darii dokonały egzekucji instrumentu przez rozstrzelanie go „w drebiazgi”. Korzystając z tymczasowego zajęcia się egzekutorów 18-wiecznym rupieciem, Dandys chwycił na ręce rudowłosą i czmychnął w pobliskie gruzy. Przeczekał do rana, po czym pierwszą nadarzającą się furmanką ruszył na północ. Zakotwiczył na jakiś czas w Obornikach Śląskich żeby dać swojej brance szanse na godne rozstanie się z tym padołem. Zanosiło się na taki obrót rzeczy przez parę tygodni, po czym stał się cud, który przyprawił Dandysa o zawrót głowy z jakiego uleczył się dopiero ślubem w Boże Narodzenie tegoż samego 1945 roku. Trzy lata później przyszedł na świat mały Ryszard i w tym momencie Jerzy Dandys uznał, że wyczerpały się jego limity na dobroć i wierność. Któregoś poranka, wczesną wiosną 1949-go, poczochrał Rysia po jedwabistych włoskach, cmoknął w czoło Anitę i wychodząc z domu dodał żeby nie czekała na niego z kolacją. Już za drzwiami mruknał sam do siebie, że na monogamię i pieluchy powinno skazywać się hitlerowskich zbrodniarzy wojennych, a nie takich jak on.
Ryszard zobaczył swojego progenitora dopiero 51 lat później, na kolacji w Pszczyńskiej Bajaderze. Stary Dandys, mając się już mocno ku końcowi, napisał długi list i zaprosił synka na wieczór wspomnień. Osiemnaście piw dalej, śpiewając frontówki, zaturlali się do Mizerowa gdzie stary przytulił się na ostatnie 12 miesięcy życia. Po pogrzebie Ryszard znalazł pod łóżkiem ojca pudło z klamotami staruszka. Oprócz zdjęć dziewiętnastu miłości jego życia, kilku paczek kondomów, książek Starowicza i Wisłockiej oraz Vademecum Eleganta, znajdował się tam sparciały worek z sześcioma kilogramami precjozów jubilerskich, złotych monet i kilku setek grudek złota w kształcie koron dentystycznych.

VII

Ryszard odłożył ostatnią kartkę na biurko, siorbnął Rosenbluma i osunął się na fotel. Milczeli obaj przez dłuższą chwilę, dolewając do kieliszków. Jeszcze zanim można było przewrócić drugą butelkę, Maciej został fanatykiem zinfandela z winnic Paso Robles, rocznik 1998.
- Rychu, kabluj mi namiary na tego Rosenbluma. Jestem gotów sprzedać chałupę żeby dostać skrzyneczkę tego cuda; ten pieprzowy finisz na umiarkowanie silnym podkładzie taniny jest po prostu boski-iii.
- Bez paniki kolego, w przeliczeniu na trawę wychodzi tylko 12 do 15 za butelkę, a jak się dobrze zakrzątniesz, to tyle może być z przesyłką. Wydłub zaskórniaki spod materaca i za sześć tygodni możesz otwierać sklep.
- Jakie zaskórniaki, jaki sklep? Chyba styki ci zamokły pod sklepieniem – wygląda na poważne zwarcie w okolicach przysadki więc lepiej połóż się i przyschnij na kilka godzin bo potrzebuję cię w olimpijskiej formie do rozgryzienia tego tekstu, a poza tym jest już trzecia nad ranem i ja wysiadam. Możesz spać w pokoju Mikrona; pościel była zmieniona wczoraj, a świeżą piżamę i ręcznik znajdziesz w łazience w szafce po prawej stronie; rozejrzyj się to może zoczysz też nową szczoteczkę do zębów.
- Nic z tego kochasiu, rano to ja będę mieć kaca i proces myślowy z zygzaki z poślizgiem. Poza tym, najpierw fasujesz mi rebus życia, a potem chcesz żebym cisnął tym tylko dlatego, że blisko już do świtu?
Maciej trzepnął rekami w górę, przewrócił dwa razy przekrwionymi oczami i poszedł do kuchni zrobić herbatę. Wróciwszy z parującymi szklankami oraz kanapkami z krakowską, zastał pokój pusty. Na stole leżała kartka z napisem: „wracam za godzinę, R”.
Minęło przynajmniej sześć godzin, w czasie których Morfeusz przepędził Macieja przez stepy Kazachstanu, wyslał na szafot za oplucie Robespierra, kazał tańczyć taniec hula na Oahu i palić opium w Bagdadzie. Oszołomiony sensacjami wyśnionych przypadków i wojaży na krańce świata, Maciej przyjął pozycję półsiedzącą i rozcierając skronie upewnił się, że wciąż jeszcze jest u siebie w domu. Ryszard przerwał stukanie w klawiaturę komputera i spojrzał znad okularów na aptekarza.
- Przewracałeś gałkami jakbyś śnił o figlach w jakimś haremie, powiedział.
- A żebyś wiedział, że byłem w haremie i widziałem takie rzeczy, że mózg się lasuje. Rzecz w tym, że ja nigdy nie czułem pociągu do orgietek, kurtka na wacie, a tu... Czekaj no, która jest? Muszę lecieć do apteki bo mi biznes rozniosą.
- Hola, hola mocium panie! Załatwione. Dzwoniłem pół godziny temu i powiedziałem Kaczyńskiemu, że będziesz chory przez parę najbliższych dni więc muszą sobie dać radę sami. Powiedziałem mu też, że dostanie podwyżkę jak zwiększy obroty o 15% w czasie twojej nieobecności.
- Rychu, tobie kiełbik się zalągł pod sklepieniem.
Ja, to też, ale ty go musisz teraz wyłowić, odparł profesor. Wędkę zarzucisz w Archiwum Paryskim na 18 boulevard Sérurier. Lecisz tam, to znaczy do Paryża, o 8:15 jutro rano z Krakowa-Balice. Bilet masz załatwiony do odbioru na lotnisku. Ja lecę do Ałma-Aty z Okęcia jeszcze dzisiaj wieczorem.
Maciej czuł jak z każdą sekundą narasta w nim chęć przypierdzielenia Ryszardowi tak żeby anihilacja bez konieczności udziału trzeciego ciała stała się faktem fizycznym; „przy okazji mógłbym jeszcze zgarnać nagrodę Nobla”, pomyślał. Chwycił w rękę pogrzebacz leżący przy kominku i wykonał coś w rodzaju parady a’la Zabłocki, zatrzymując się centymetry przed profesorskim brzuchem.
- Rysiu, ależ ty masz piękne sznurowadła! Gdzie kupiłeś?, zawołał.
- Siad, siad i podaj łapę!, warknął przez zaciśnięte żeby genealog.
Obaj padli na kanapę, wijąc się ze śmiechu.
- Ty, ja na prawdę przez moment chciałem ci rozwalić łeb. Coś ty wymyślił z tym Paryżem do cholery? Czy ja wciąż jeszcze śpię? Czekaj, wiem, wiem, już wiem, zaraz się obudzę, ciebie tu nie będzie, nic nie znalazłem, o niczym nie wiem, pójdę do apteki i będzie jak zawsze wszystko po koleji, a nawet lepiej, zawyrokował Maciej.
- Nie ma czasu na dyrdymały, panie Pobił. Do jedenastej musimy przeanalizować fakty, a potem pakujemy się i każdy leci w swoją stronę. No więc, jak ty smacznie spałeś, ja charowałem; przede wszystkim sprawdziłem ten budynek przy plebanii, który tak ucierpiał od ostatniej wichury gdyż wydało mi się logicze, że twoje znalezisko może pochodzić stamtad. I co panie brachu? Ano, bingo. Mam drugie tyle albo i więcej fragmentów kroniki, z jakiej pochodzą strony znalezione przez ciebie. Wygląda na to, że są pewne luki ale nie powinno być z tym poważnego problemu. Najwazniejsze, iż ktoś odwalił za nas 90% roboty, zbierając i edytując materiały rodzinne, prawdopodobnie dzisiaj w dużej części zupełnie niedostępne dzięki wszystkim przewalankom jakie w ciągu ostatnich 100 lat tutaj się objawiły. Ten ktoś nazywał się Kalasanty, Kwiryn Wypalajłło i jest wielce prawdopodobne, że był Twoim pradziadem...
Dogadali szczegóły do końca. Spotkanie po powrocie z wojaży ustalili za dziesięć dni. Nie przypuszczali wówczas jeszcze, że Paryż i Ałma-Ata będą tylko pierwszymi przystankami w pogoni przez resztę świata za historią rodzinną Macieja.

VIII

Po wyjściu Ryszarda, Maciej wykonał dwa telefony, jeden do Buku koło Poznania, drugi do więzienia w Lesznie, oba niestety spóźnione. Kiejstut Wypalajłło zakończył żywot jeszcze w 1978 roku, dwa dni przed terminem wykonania na nim kary śmierci. Według kartoteki więziennej został uduszony przez współwięźnia w czasie bójki o kostkę mydła. Mózg i niektóre inne organy wewnętrzne zostały przekazane Akademii Medycznej w Białymstoku gdzie powinny być wciąż do wglądu, zamarynowane w formalinie. Z siostrą Aldoną rozminął się o kilka godzin. Przeorysza poinformowała go że ś.p. Aldona przeniosła się na łono Abrahama o piątej nad ranem, a pogrzeb odbędzie się za tydzień. Zaskakującym rezultatem rozmowy z Bukiem było ustalenie, że w celi siostry Aldony znaleziono kopertę zawierajacą maszynopis zaadresowany na jego imię i kartkę z prośbą o przesłanie go do adresata po jej śmierci. Treść maszynopisu nie była przeorysze znana, natomiast ujawniła ona, że siostra Aldona przed złożeniem ślubów nazywała się Honorata Wypalajłło. Maciej skonkludował zatem iż miał ciotkę, którą właśnie stracił oraz to, że chciała mu przekazać jakąś informację, najpewniej coś w rodzaju historii jego pochodzenia po mieczu. Czegoś podobnego Maciej Pobił nie wymyśliłby nawet gdyby go przypalano żywym ogniem.

Zegar właśnie wystukał drugą po południu. Do Buku było za daleko aby zdążył obrócić tam i z powrotem, szczególnie, że jutro o szóstej rano miał się stawić do odprawy bagażowej przed odlotem do Paryża. W tej sytuacji nie pozostawało mu nic innego jak przeprosić się z Kowalikiem, taksówkarzem numer boczny dwanaście, który od czasu jak tuż przed Bożym Narodzeniem przykaraulił na skrzyżowaniu w maciejową dryndę, starał się wyjć ze skóry żeby odrobić szkody. Nadarzała się więc znakomita okazja sprawdzenia zapewnień Kowalika, że dla pana magistra zrobi wszystko jeśli tylko policja nie dowie się o wypadku. O czwartej Kowalik odjechał w kierunku na Poznań z listem Macieja do przeoryszy i instrukcją bycia z powrotem z paczką na lotnisku w Balicach nie później niż o siódmej rano.

Kowalik spisał się na cycuś. Chwilę po starcie samolotu Maciej sięgnął po plik kartek znajdujących się w dużej żółtej kopercie.

Drogi Bratanku – czytał,

Mój Brat Kiejstut był Twoim ojcem. Prosił mnie jeszcze kiedy byłeś młodzieńcem abym śledziła Twoje losy z oddala i nie straciła Cię z pola widzenia, przynajmniej do czasu gdy będąc dorosłym człowiekiem z pewnym oglądem życia, będziesz mógł przyjąć prawdę o swoim ojcu w chłodny sposób oraz bez negatywnych skutków dla Twojej psychiki. Przyznam, że wiele kosztowało mnie odnalezienie Cię w Bartoszycach ale potem już nidgy mi nie zniknąłeś. Nie znalazłam wszakże tyle odwagi aby stanąć naprzeciw Ciebie i opowiedzieć Ci wszystko osobiście. Dlatego też postanowiłam spisać to co wiem żeby spełnić życzenie Twojego ojca.

Kiejstut urodził się 28 lutego 1925 roku w PorytemJabłoni. Był dziewiątym i najmłodszym dzieckiem naszej matki, Aldony Wypalajłło, po której, jak się domyślasz, przyjęłam zakonne imię. Pomiędzy Kiejstutem i mną było 16 lat różnicy i cała siódemka rodzeństwa, to znaczy Witold, Danuta, Janusz, Olgierd, Barbara, Kazimierz i Helena. Zanim przejdę do szczegółów dotyczących życia Kiejstuta, parę słów o Twoich dziadkach, wujach i ciotkach.

Ojcem calej naszej dziewiątki był Lubomir Kobyła, koniuszy hrabiostwa Dzieduszyckich, figura zbyt wysoka na ożenek z pomocą stajenną. Co dwa lata urządzał wyprzedaż arabów ze swojej stadniny, po czym dla odprężenia wprowadzał się na kilka tygodni do naszej matki, która począwszy od 1909, z regularnością zaprogramowanej maszyny, rodziła nas kolejno w lutym każdego nieparzystego roku. W 1927 miał przyjść na świat nasz następny brat lub siostra ale wczesna i bardzo sroga zima sprawiła, że zaczęliśmy wszyscy chorować. W końcu matka nasza też uległa chorobie, w wyniku której poroniła w piątym miesiącu ciąży. Stało się z nią wówczas coś dziwnego. Zaczęła na całe dnie wychodzić w las. Wracała do domu przemarznięta do kości, z odmrożonymi rękami i nogami i coraz bardziej chora. Wreszcie którejś nocy, kilka dni po Trzech Królach, wybuchł straszny pożar, w wyniku którego spłonęły obie stajnie z arabami. Od tej nocy nigdy już nie widzieliśmy naszej matki. Ojciec dostał ataku serca ale o ile wiem przeżył. Podobno "jaśnie państwo" wysłali go na leczenie do Szwajcarii. To wszakże było dla nas bez znaczenia bowiem z nim czy bez niego i tak ciążyło na nas piętno bękartow podpalaczki. Przeżyliśmy jakoś do wiosny ale dziw aż bierze, że nikt nie zmarł z głodu, brudu i zimna. Starszą czwórką próbowaliśmy nająć się do jakiejkolwiek pracy za kawałek chleba ale przepędzano nas zewsząd, oblewąjac pomyjami, obrzucąjac blotem i kamieniami albo łamiąc kije na naszych plecach. Jak tylko drogi nieco podeschły po roztopach, zabrałam Basię, Kazia, Helcię i Kiejstuta i udaliśmy się kierunku Zambrowa. Reszta miała na własną rękę starać się dostać gdzieś gdzie mogliby zarobić na swoje utrzymanie. Dopiero po wielu latach dotarły do mnie wiadomości o ich losach. Witek z Olgierdem bardzo szybko dotarli do Lublina gdzie zajęli się okradaniem straganów i przypadkowym handlem. Olgierda złapano na gorącym uczynku ale i tak miał szczęście gdyż zaopiekowała się nim żona komendanta policji. Dzięki niej w jedenastym roku życia zaczął wreszcie chodzić do szkoły. W 1941 uciekł z transportu do sowieckich łagrów na Syberii i w wyniku kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności dotarł do Kazachstanu gdzie właśnie formowano armię polską. Kilka dni po przybyciu odnalazł tam Witka, który z Lublina uciekł do Lwowa zaraz po wpadce Olgierda. Witek wstąpił do wojska i jeszcze przed wojną doszedł do stopnia podporucznika. Jakimś cudem uniknął Katynia i ostatecznie znalazł się przy sztabie generała Andersa. Obaj, Witek i Olgierd, zginęli pod Monte Casino. Historię ich losów poznałam z ust Jadwigi Rutkowskiej, narzeczonej Witka i sanitariuszki przy wojsku polskim we Włoszech. Poznałyśmy się Poznaniu w czerwcu 1956 roku przy opatrywaniu rannych.

Danusia z Januszkiem znaleźli przytułek w Łomży gdzie zajęły się nimi siostry zakonne. Z ich pomocą, jeszcze przed wojną, trafili do Krakowa. Janusz najął się do pracy w jakiejś firmie budowlanej, a Danusia wstąpiła do zakonu Sióstr Karmelitanek Bosych, zamykając się na wpływy świata zewnętrznego raz na zawsze. O ich losach dowiedziałam się dopiero w 1993 roku od Janusza, którego wojenne scieżki zawiodły aż do Kanady. Osiedlił się w Vancouwer gdzie założył dobrze prosperujacą firmę budowlaną. Do Polski przyjechał po pięćdziesieciu latach, przywożąc wnuki, którym chciał pokazać kraj swojego pochodzenia. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu spotkaliśmy się przed Obrazem Pani Jasnogórskiej, dokąd udałam się z ostatnią w moim życiu pielgrzymką. Modliłam się ale czułam, że ktoś usilnie przypatruje mi się, spojrzałam więc w bok i wówczas jakiś starszy pan wypowiedział moje imię. Janusz poznał mnie po bardzo charakterystycznym znamieniu na mojej twarzy. Trudno byłoby znaleźć drugą osobę na świecie z brązową skazą w kształcie krzyża na prawym policzku. Taka się urodziłam i on to pamiętał.  Pisaliśmy do siebie przez kilka lat, ale od Bożego Narodzenia w 1998 roku nie dostałam już żadnego listu.

Ja z czwórka moich maluchów niewiele zdzialałam w Zambrowie więc ruszyliśmy dalej. Z Bożą pomocą przed końcem maja jakoś dotarłam do Białegostoku.

Szczęście było wyraźnie przy mnie gdyż w kilka dni znalazłam pracę jako szwaczka. Pozwolono mi też zamieszkać w przybudówce do głównego lokalu firmy co bylo idealnym rozwiązaniem ze względu na opiekę nad dzieciarnią. Pracowałam po osiemnaście godzin na dobę dzięki czemu mieliśmy co jeść, a nawet straczyło na kupno opału i obuwia. Ubrania szyłam z resztek, które pozwolono mi łaskawie odkupywać po jakiejś symbolicznej cenie. Tak przeżyliśmy cztery lata. Na początku grudnia 1931 roku przyjechał do firmy po odbiór zamówienia pan Ulvgard z Goeteborga, który już od lat zamawiał ogromne ilości odzieży u mojego pracodawcy. Któregoś dnia przyszła z nim jego żona, Polka, pani Rozalia. Przyniosła czekoladki i ciasteczka dla wszystkich szwaczek. Zupełnie nie wiem jak zdobyłam się na odwagę aby poprosić o parę łakoci dla dzieci. Zainteresowała się bardzo co to za dzieci i zaczęłyśmy rozmawiać. Niezmiernie przejęła się naszym losem. Przez kilka następnych dni przychodziła codziennie, przynosząc różnego rodzaju dobra dla nas wszystkich. Ja pracowałam, a ona spędzała po dwie, trzy godziny z dziećmi. Pamiętam, że było to w środę kiedy wezwano mnie do biura właściciela firmy. Myślałam, że za te kontakty z panią Rozalią Ulvgard wyrzucą mnie z pracy. Weszłam pełna trwogi. W gabinecie oprócz właściciela była pani Rozalia oraz dwóch nieznanych mi panów, jak się domyślałam urzędników firmy. Pani Rozalia przywitała się ze mną i przedstawiła nieznajomych, którzy okazali się adwokatami, jeden szwedzkim a drugi polskim. Polski adwokat zaczął wypytywać mnie o sprawy rodzinne, po czym stwierdził, ze państwo Ulvgard chcieliby zaadoptować Kazia i Helcię. W zamian za moją zgodę proponują stypendium na wysłanie Basi do szkoły oraz jednorazową sumę 1000 złotych na potrzeby moje i Kiejstuta. Niezbędne dokumenty leżały na biurku gotowe do podpisu. Państwo Ulvgard wyjeżdżali z powrotem do Goeteborga następnego dnia. Propozycja Ulvgardów spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Kazano mi wyjść do kancelarii i zastanowić się.

Miałam dziesięć minut na danie odpowiedzi. Wróciłam wcześniej niż się spodziewali. Wzięłam pióro do ręki aby złożyć podpisy ale nerwy odmówiły mi posłuszenstwa i zaczęłam okropnie płakać. Pani Rozalia zdjęła wtedy ze swoich rąk dwa olbrzymie pierścionki i kladąc je w moje dłonie powiedziała, że są one warte dużo więcej niż ów tysiąc złotych, który i tak dostanę jak złożę podpis. Po latach okazało się, że jedynym negatywem tej transakcji byly moje rozterki natury moralnej. Warunki umowy zostały wypełnione co do joty. Życie Kazia i Helci nie mogłoby być lepsze. Co parę lat odwiedzają mnie. Wnuk Heleny studiuje historię na UJ – nazywa się Olaf Gustaffson. Ona sama wciąż jeszcze zasiada w radzie nadzorczej firmy odzieżowej Ulvgard och HelKaz. Kazio przekazał zarząd firmą swojej córce, Ingrid, i jak nie odpoczywa w Davos w Szwajcarii albo w Agrigento na Sycylii, to zajmuje się akcjami dobroczynnymi na rzecz osieroconych dzieci polskich. Gdybyś kiedykolwiek zechciał go odszukać to musisz wiedzieć, że nazywa się teraz Uppbrand, co jest dosyć bliskoznacznym tłumaczeniem naszego nazwiska na szwedzki.

Mialam fortunę w rękach, więc zaraz po świętach Bożego Narodzenia wyjechałam z Basią i Kiejstutem do Warszawy. Dokumenty Ulvgardów były wystarczającą rękojmią do umieszczenia Basi w szkole dla dziewcząt gdzie przebywała praktycznie aż do rozpoczęcia wojny. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży pierścionków, które dostałam od pani Rozalii, otworzyłam na Nowym Mieście mały zakład krawiecki. Zaczęłam zarabiać na zupełnie przyzwoite życie. Jedną z moich pierwszych klijentek była żona dyrektora banku. Zamówiła u mnie ogromną ilość fartuszkow, spódnic i bluzek dla swojej służby. Dyrektorowa zażądała abym osobiście dostarczyła gotowe szycie do jej mieszkania na Krakowskim Przedmieściu. Nie miałam co zrobić z Kiejstutem więc musiałam go zabrać ze sobą. Wtedy to siedmioletni Kiejstut zobaczył lekcję tańca jakiej, mistrz taneczny i profesor szkoły baletowej w jednej osobie, udzielał córkom dyrektorowej. Od tego czasu Twój ojciec oszalał na punkcie tańca. Najpierw tańczył sam, od rana do wieczora. Wkrótce zażądał żebym znalazła mu nauczyciela. Kilka dni później zauważyłam ogłoszenie w gazecie o pokazowej lekcji tańca w jednym z teatrów. Poszliśmy.

Rok później Kiejstut występował na scenach Teatru Wielkiego i innych teatrów warszawskich we wszystkich przedstawieniach wymagających tańczacych dzieci. Wierz mi, on miał wrecz nadzwyczajny talent. W krótkim czasie zarabiał więcej na miesiąc niż ja na rok. Odsprzedałam zakład krawiecki i zajęłam się impresarką mojego fenomenalnego braciszka. W 1936 zaczęliśmy jeździć z występami do Krakowa, Wilna i Lwowa, a w następnym roku nawet do Berlina i Wiednia.Tamże zobaczył go w „Dziadku do orzchów” niejaki Marcel Danseur, paryski łowca talentów. Kiejstut został zaproszony na trzymiesięczne wartsztaty taneczne do studia >Vini, Vidi, Zatańczyłem<. Wszystkie koszty pokryte! Wiosnę 1939 roku spędziliśmy zatem w Paryżu. Pierwsze dwa miesiące były najcudowniejszym okresem w moim życiu. Najpierw Kiejstut wrecz oszołomił wszystkich tanecznych ekspertów swoim talentem. Przedpołudniami pracował w studio, nie tyle ucząc się. co raczej ucząc innych, a wieczorami występował na różnych scenach wywołując niekończące się zachwyty. Ja zwiedzałam miasto i bywałam na przyjęciach organizowanych przez bogatych sponsorów sztuki. Już na początku poznałam dobrze ponoć zapowiadającego się malarza, Aleksandra Gierymkiewicza. Sprawił, że po raz pierwszy w życiu zakochałam się bez pamięci. Niestety, osobnik ów okazał się arcydraniem, przy którym hiena mogłaby być synonimem szlachetności i moralnym wzorcem godnym naśladowania. Nieważne jak postapił ze mną, ale za to co uczynił z Kiejstutem musi smażyć się w piekle, a ja już postaram się aby Belzebub czesał go widłami, jak tylko dostanę wezwanie na „drugą stronę”.

Gierymkiewicz zaprosił mnie któregoś dnia na wernisaż Wilfredo Lamy, dalizującego surrealisty i picassującego kubisty rodem z Kuby, który przez fuzję obu stylów osiągał rzekomo pasjonujące efekty wizualne. Przed wejściem do salonu wystawowego zamiast Gierymkiewicza czekał na mnie jego przyjaciel, Wasyl Asparuch, bułgarski rzezbiarz, skandalista i prowokator, specjalizujący się w przedstawianiu życia erotycznego świetych. Spotkałam go wcześniej dwa razy przy jakiś okazjach i zapałałam wręcz obrzydzeniem do tego typa z wyłupiastymi oczmi i gębą pełną plugawych wyrażeń. Powiedział, że Aleksander spózni się około godziny, a on w tym czasie oprowadzi mnie po wystawie. Byłam zdumiona takim obrotem sprawy i chciałam wrócić do domu, ale tak mi nawinął makaron na uszy, że zostałam. Prowadząc mnie od jednego do drugiego bohomazu wyjaśniał alegoryczność przedstawień, piał nad perfekcją kreski znamionującej orientalną cierpliwość autora po chińskim ojcu oraz emanującą z półcieni jego siłą fizyczną po murzyńskiej matce. Kwilił też coś o czystości morfologicznej namalowanych postaci, jako dowodem na odziedziczenie skłonności do voodoo po babce. Ja, prosta dziewczyna z polskiego zaścianka nie miałam zielonego pojęcia co to wszystko znaczyło. Z każdą uplywającą minutą żgało mnie coraz bardziej jakieś dziwne uczucie bycia w niewłaściwym miejcu i czasie. Kilkakrotnie, niestety bezowocnie, próbowałam wykaraskać się z tego całego ambarasu i uciec w znany mi świat. Wreszcie, po niemal dwóch godzinach, korzystając z zamieszania wywołanego tłukącymi się kieliszkami z szampanem, zdołałam zgubić na moment Wasyla i umknąć na ulicę.

Do dziś nie mogę sobie darować, że zabrakło mi zdecydowania i nie zrobiłam tego zaraz na początku. Biegłam co sił w nogach do naszego mieszkania na Rue Pascal. Scena, którą zobaczyłam była jakby ożywioną repliką jednego z „genialnych” obrazów Wilfredo Lamy. Nagi Gierymkiewicz leżał na podłodze, na jego gowie siedziała jakaś tłusta i nie mniej naga Chinka, zaś w poprzek jego ciała rozciągała swoją nagość czarna jak piekło Pigmejka, na której leżał równie nagi Kiejstut z twarzą między jej bardzo krótkimi nogami. Wrzeszczałam tak, że zbiegli się sąsiedzi, potem przyjechała policja. Kiejstuta, jako nieletniego, zwolniono po dwóch dniach bez dalszych konsekwencji natury legalnej. W ten sposób Twój ojciec przeszedł za jednym zamachem poczwórną inicjację, to znaczy seksualną, alkoholową, narkotykową i wiezienną. Wyjechaliśmy do Polski następnego dnia, dwa tygodnia przed terminem.

W Warszawie przyjeto Kiejstuta jak jakąś światową sławę. Wszystkie teatry chciały go angażować, każdy chciał go zobaczyć na scenie, prasa dostała kociokwiku. Ludzie stali nocami w kolejkach po bilety na jego występy. Wydawało mi się, że paryski wybryk kompletnie wywietrzał mu z głowy. Jedynym odstępstwem od normy stały się teraz jego napady złości. Potrafił wyzywać w straszny sposób i bez wyjatku każdego kto mu się nawinął w niewłaściwym momencie. Wkrótce zaczął też atakować teatralne sprzęty. Rozwalał krzesła, rzucał wazonami, ciął nożem stroje, wybijał okna i niszczył instrumenty muzyków. O dziwo, wszystko uchodziło mu płazem. Zatańczył raz i drugi i zapominano o jego ekscesach jakby nigdy nic się nie stało. Wkrótce zaczął zostawać na noc w teatrze, najpierw na jedną, potem na dwie, trzy z rzędu. Zupełnie utraciłam nad nim kontrolę. Był nieco ponad 14-letnim dzieckiem, ale wyglądał co najmniej na 17 lat i robił co chciał. O nowym ale niestety prawdziwym obliczu mojego młodocianego braciszka dowiedziałam się w noc z 31 sierpnia na 1 września. O trzeciej nad ranem, dobijaniem się do drzwi, obudził mnie rejonowy konstabl, który przyszedł z wiadomościa ze szpitala. Pianemu w sztok i broczącemu z licznych ran Kiejstutowi dawano małe szanse na przeżycie. Miał złamane dwa żebra i prawą nogę, poparzone kwasem plecy oraz masę drobniejszych urazów. Poczatek takiego końca nastąpił parę tygodni po naszym powrocie z Paryża. Grupa aspirantów tanecznych obojga płci namówiła Kiejstuta na uczestnictwo w czymś, co dzisiaj nazwalibyśmy happeningiem. Organizowali je po przedstawieniach w piwnicach teatru. Jako niekwestiowanego króla tańca, przyodziewali go w uroczyste szaty i wieniec laurowy, sadzali na tronie, poili winem i dawali afrodiastyczny spektakl, na koniec którego „Król” wybierał najlepszą tancerkę lub tancerza do wykonania aktu miłosnego w otoczniu plasąjacych bachantek i erosów. Fatalnej nocy, narzeczony jednej z tancerek, nie mogąc doczekać się jej w umówionym miejscu, poszedł szukać swojej lubej w teatrze. Nie muszę dodawać, że trafil tam gdzie nie powinien w najmniej odpowiednim momencie. Poczekał aż wszyscy się rozeszli i wtedy zajął się Kiejstutem. Zenek Gwóźdź, znany w świecie przestepczym jako Piącha, już od lat był postrachem śródmieścia Warszawy, z ambicjami rozciągnięcia swoich nieczystych interesów na całe miasto. Zawsze chodził w obstawie dwóch goryli, którzy „preparowali” jego oponentów, a on ich tylko wykańczał wyrafinowanymi metodami. Tak też stalo się z moim bratem. Kiejstut miał szczęście wszakże o tyle, że zanim go na dobre „zmiękczyli”, zdolał wybiec z budynku na ulicę. Tam go skatowali, i pewnie zabiliby gdyby nie spłoszyła ich grupa podpitych weselników opuszczających pobliską restaurację. To oni zanieśli nieprzytomnego Kiejstuta do szpitala. Siedziałam przy nim trzy dni kiedy go łatali, składali i doprowadzali do przytomności. Potem zaczęłam pomagać w szpitalu. Dzięki temu nie musiałam zabrać go do domu jak zaczęli przywozić rannych; miał lekarską opiekę aż do 4 października. Wtedy wyrzucili nas Niemcy. Na szczęście mógł już jakoś kuśtykać o własnych siłach.

Kilka tygodni później zostaliśmy wysiedleni z mieszkania na Freta ale udało się nam znaleźć godziwe lokum na Woli. Znalazłam też pracę w restauracji, to mieliśmy trochę dodatkowej żywności. Za to co zostawało ponad nasze potrzeby kupowałam dla Kiejstuta niezbędne medykamenty. Jego rekonwalescencja trwała prawie rok. Wszystko pozrastało się jak należy, ale taniec był wykluczony. Kiejstut zaciął się w sobie i nie mówił ani słowa na ten temat, za to pracował nad ogólną sprawnością i siłą. Jesienią 1940 roku zaczął wychodzić z domu i łazikować gdzieś po mieście. Od tej pory znów nigdy nie miałam spokoju albowiem przeczuwałam, że prędzej czy później napyta sobie biedy. W domu zaczęły zjawiać się frykasy jakich nie widzieliśmy od wielu miesięcy – czekolada, parówki, masło, biały chleb, cukier w dowolnych ilościach, potem nawet francuski koniak i kawior. Okazało się, że Kiejstut miał wiele wiecej talentów niż sam taniec.

Najpierw, w ciagu paru tygodni nauczył się niemieckiego tak, że żaden Szkop nie mógł wziąć go za Polaka. W jakiś sposób zdobył elegancki garnitur, który po drobnych przeróbkach pasował na niego jak ulal. Obycie teatralne sprawiło, że nie miał żadnych trudności z uzupełnieniem brakującego wciaż zarostu twarzy, dzięki czemu wyglądał na 20-latka. Ucharakteryzowany i wypomadowany jak rasowy żigolo, z perfekt niemieckim i manierami młodego arystokraty, zaczął nawijać makaron na uszy dziewczynom z półświatka, od których potrafił wyłuskać dowolne ilości frykasów jakie one z koleji dostawały za swoje usługi od niemieckich oficerów. Porusząjac się coraz bardziej swobodnie w restauracjach i klubach towarzyskich „Nur fur Deutsche”, i wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu hitlerowskich rycerzy, zorganizował własną siatkę panienek do usług. Jednym slowem w wieku 16 lat stał się biznesmenem-stręczycielem. W domu właściwie nie bywał. Wpadał czasem żeby podrzucić mi trochę pieniędzy i jakieś delikatesy, oszczędnie opowiadał plotki zasłyszane od Niemców i znikał na tydzień, dwa. Któregoś razu, w październiku 1941, przybiegł w środku nocy żeby powiedzieć mi, iż planowana jest wielka obława w rejonie mojego mieszkania. Gestapo miało nad ranem zgarniać wszystkich zdolnych do pracy na wysylkę w głąb Niemiec na roboty. Kiejstut, albo raczej Jurgen Schleifer, jak się wtedy nazywał, kazał mi zrobić wyzywający makijaż oraz włożyć wydekoltowaną sukienkę i buty na jak najwyższym obcasie. W razie zatrzymania miałam udawać panienkę z półświatka. Na dole, przed bramą czekał na nas samochód z kierowcą kapitana Kluge, do którego rzekomo miałam jechać. Ruszyliśmy gdy nadjeżdżały niemieckie budy do wywozu ludzi. Zanim wydostaliśmy się poza kordon obławy, gestapo zatrzymywało nas dwukrotnie. „Żelazne” papiery i pieprzne dowcipy Schleifera na temat lafiryndy dla Kluge okazały się wystarczającą przepustką nawet dla bandytów z SS. Jechaliśmy w kierunku Śródmieścia. W pewnym momencie Kiejstut kazał kierowcy wjechać w bramę jakiegoś budynku i zatrzymać się na podwórzu. Poparł żądanie sporym wachlarzem banknotów oraz kilkoma paczkami papierosów i polecił czekać. Pośpiesznie wbiegliśmy na drugie pięrto. Drzwi otworzyła nam jakaś kobieta w szlafroku. Zanim się dobrze zorientowałam o co chodzi, zbiegała na dół w mojej sukience, w moim prochowcu i w moich butach, nawet fryzurę miała podobną do mojej. Cztery dni później Kiejstut zawiózł mnie do Otwocka, gdzie w miarę znośnych warunkach doczekałam „wyzwolenia”.

Przez ponad pół roku był spokój. W maju 1942, jak czyniłam to każdego miesiąca, pojechałam do Warszawy po nieco świeżego zaopatrzenia dla siebie i pary staruszków, którymi się opiekowałam. Ze ścian budynków, z przejeżdżających tramwajów, ze wszystkich słupow ogłoszeniowych patrzył na mnie Kiejstut. Gestapo poszukiwało go jako bandytę, który w bestialski sposob zamordował oficera Wermachtu oraz pośrednika handlowego, zaopatrującego w artykuły spożywcze siły niemieckie stacjonujące w mieście. Jak się później dowiedziałam, oficerem był Kluge a komiwojażerem Piącha. Kiejstut zapadł się pod ziemię. Któregoś wieczora, miesiąc później, przyszedł do mnie 15-16 letni chłopak z wiadomością żebym się nie martwiła bo mój brat ma się dobrze i jest pod opieką przyjaciół z podziemia. Jeszcze przed wybuchem Powstania zorganizował udany zamach na posterunek żandarmerii, w którym zginęło sześciu Niemców, a wkrótce potem w biały dzień, na ulicy dźgnął nożem gestapowca znęcającego się nad jakimś dzieciakiem. Jak uszedł z życiem, nie mam pojecia. Spotkaliśmy się znowu zaraz po upadku Powstania. Sobie tylko znanym sposobem przedostał się na prawy brzeg Wisły i dotarł do Otwocka. Od prawie trzech miesięcy byliśmy już „wyzwoleni” przez sowietów ale strach było wyjść z domu bardziej niż za Niemca. Pijane żołdactwo z nudów wywoływało burdy, bijatyki i teroryzowało miasteczko, rabując, gwałcąc oraz niszcząc wszystko co się dało. Każdy młody mżczyzna był dla nich wyzwaniem, toteż Kiejstut siedział w domu, a ja organizowałam coś do jedzenia, o które było coraz trudniej. Pewnego dnia trójka podpitych Kałmuków zaatakowała mnie na ulicy gdy wracałam do domu ze zdobytą z wielkim trudem siatką pełną cebuli. Uciekałam ale byli szybsi, droczyli się ze mną jak kot z myszką, wreszcie któryś popchnął mnie. Upadłam. Zaczęli ciagnąć mnie w zarośla. Wrzeszczałam jak opetana, gryzłam, kopałam, próbowałam się wydostać. Bezskutecznie. Szarpali moją odzież gdy nagle jednemu z nich bryznęła krew z szyji, a zanim pozostali przestali się śmiać, następny osunął się na kolana i padł pyskiem w trawę, trzeci zaś zaczął sięgać po broń, ale zdołał jedynie schylić się gdyż sekundę później nie żył.

Moim wybawcą był oczywiście Kiejstut. Martwiąc się, że długo nie wracałam, wyszedł mi na przeciw i z daleka zauważył jak szarpałam się z moimi niedoszłymi oprawcami. Kiejstut miał wówczas 19 lat, ponad dwa metry wzrostu i jednakową nienawiść do Niemców i bolszewików. Na nieszczęście ktoś widział całe zajście i jak niósł mnie na rękach w stronę domu. Wiedział, że było kwestią minut pojawienie się całej chmary sowieckiego żołdactwa. We dwójkę nie mieliśmy żadnych szans. Uciekł. Jak należało przewidywać, niecałe pół godziny później zajechały dwa gaziki wypełnione sowieckimi zwycięzcami. Znaleźli mnie tak jak Kiejstut mnie zostawił, przed wejściem do domu. Byłam w takim szoku, że nie mogłam mówić. Zabrali mnie do ich kwatery. Tam jakiś towarzysz Muchajłow szturchał mnie, bił po twarzy, kopał i wypytywał kim był zabójca radzieckich żołnierzy. Kipiał z wściekłości, że nic nie mówiłam, ale to było niezależne ode mnie. Zaczęłam mowić znowu dopiero po trzech dniach, paplałam jednak tylko coś bez sensu więc uznano, że zwariowałam. Wtedy wyrzucili mnie na ulicę i kazali iść w cholerę. Ktoś z mieszkańców miasteczka poznał mnie. Z pomocą ludzi wróciłam do domu. Ruscy przyjeżdżali prawie codziennie, bezustannie wypytywali mnie o Kiejstuta – na szczęście nie wiedzieli kim na prawdę był dla mnie. Za którymś razem powiedziałam im, że jakiś nieznajomy przyszedł mi z pomocą. Byli wściekli, ale nawet nie zdawali sobie sprawy, że tymi interrogacjami upewniali mnie iż Kiejstut wciąż był na wolności – nie mieli go. Muchajłow zginął kilka tygodni później. Pojechał na patrol gdzieś za miasteczko. Jego samochod został obrzucony granatami. Ponownie wzięli mnie na przesluchanie. Tym razem znęcał się nade mną towarzysz Tatarczuk z NKWD. Wytrzymałam i znowu mnie puścili. Wrócili wszakże po niespełna tygodniu. Wpakowali mnie do aresztu za rzekomy współudział w zamordowaniu Tatarczuka – ktoś poderżnął mu gardło w czasie jak spał. Jak mi powiedzieli, miałam siedzieć do czasu złapania mordercy. Po okolo tygodniu, którejś nocy wybuchł pożar. Palilo się kilka zabudowań więzienia. Próby gaszenia ognia nie dawały rezultatu, brakowało sprzętu gaśniczego i wody. Dym wypełnił wszystkie pomieszczenia. Słyszałam jak zaczęli otwierać drzwi do cel i wyciągać więźniów na dziedziniec. W pewnym momencie otworzyły się moje drzwi; jacyś strażacy zarzucili na mnie mokry koc i zostałam wyniesiona na zewnątrz. Nie miałam pojęcia co się ze mną działo; było mi zupełnie obojętne co, byle być jak najdalej od walących się już stropów i duszącego dymu. Chyba zemdlałam, gdyż następnym co dotarło do mojej świadomości był warkot silnika i podskakiwanie na siedzeniu pojazdu, pędzącego na sygnale po wertepach. Siedziałam w szoferce beczkowozu, którym kierowal Kiejstut. Po paru kilometrach skręciliśmy w las.

Zatrzymaliśmy się koło jakiegoś szałasu, z którego wyszło dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Dostałam od niej habit zakonny do przebrania się, goracą herbatę i dwie kromki chleba. Kiejstut przebrał się za księdza, po czym bez dalszej zwłoki czasu ruszyliśmy w drogę rozklekotaną dorożką, ciągniętą przez wiekowego osła. Zaczynało dnieć gdy dotarliśmy do Świdra w okolicy Woli Karczewskiej. Tam czekał na nas jakiś kompan Kiejstuta z łódką, którą przedostaliśmy się na drugi, wschodni brzeg rzeki. Dwa dni później dotarliśmy do Celinowa, nieco na zachód od Mińska Mazowieckiego. Było to zapomniane przez Boga i ludzi miejsce, znakomite do zadekowania się na pewien czas. Kiejstut wyprawiał się dokądś w interesach co parę tygodni, i zawsze wracał z torbami pełnymi jedzenia. Przez długi czas nie miałam pojęcia co to za interesy, aż kiedyś, pewnie ponad rok od chwili zamieszkania w Celinowie, zjawił się u mnie ten sam człowiek, który przewiózł nas łódką przez Świder. Od niego dowiedziałam się, że Kiejstut organizował napady na komunistycznych politruków. To on rozprawił się z moimi otwockimi oprawcami, a potem wysłał do grobu jeszcze trzech organizatorow władzy ludowej. Po najnowszym „patriotycznym” wyczynie mojego braciszka-opozycjonisty, kiedy to wysadził w powietrze posterunek milicji obywatelskiej w Sulejówku, zrobiło się nieco za gorąco wokół jego osoby, wobec czego postanowił „przylgnąć do gleby” na pewien czas. Obiecał mi ustami swojego wysłannika przesyłanie informacji o sobie. Pewnego dnia w lipcu 1947 roku zjawił się u mnie w mundurze kapitana wojska polskiego. Dał mi dwadzieścia minut na pozbieranie klamotów, wręczył dokumenty na nazwisko Jadwigi Mroczek i kazał natychmiast nauczyć się moich nowych danych osobowych, po czym odjechaliśmy wojskowym gazikiem w towarzystwie jego dwoch adiutantow, takich samych przebierańców jak on.

Jechaliśmy do Krakowa. Kiejstut mienił się wówczas prokuratorem wojskowym. Zatrzymywano nas chyba trzy razy dla sprawdzenia dokumentów, które miały wszakże niezwykłą moc natychmiastowego odprawiania kapitana Kliczko w dalszą drogę. Niestety gazik zepsuł się kilka kilometrów przed Radomiem. Do miasta dotarliśmy na piechotę. Z powodów, których wówczas nie rozumiałam, Kiejstut postanowił nie jechać dalej. Mnie wszakże wsadził do pociągu z poleceniem dotarcia na Jasną w Krakowie, do „cioci Bagińskiej”. Tak też się stało. Kilka dni później, już w Krakowie, usłyszałam w radiu informację, że „wróg ludu i demokracji nie śpi” bo oto ” w czasie wiecu PPR i PPS wybuchła bomba pod trybuną, na której przebywali przedstawiciele polskiego ludu pracy w towarzystwie wojskowych i politycznych doradców bratniego narodu radzieckiego”. Według komunikatu zginęło sześciu, po trzech z obu stron Bugu. Wtedy zrozumiałam dlaczego Kiejstut został w Radomiu. Następnego dnia powzięłam zamiar wstąpienia do klasztoru. Straciłam kontakt z Twoim ojcem na przeszło dwa lata. Potem, na Boże Narodzenie przyszedł list. Odnalazł mnie przez panią Bagińską, jedyną osobę, która wiedziała gdzie byłam. Od tej pory przez następne16 lat mieliśmy jednostronny kontakt, to znaczy on pisał do mnie dwa, trzy razy w roku, zawsze bez zwrotnego adresu. Dopiero w 1965 ustanowił, a raczej ustanowiono jemu stałe miejsce pobytu w celi więziennej w Lesznie i mogłam zacząć odpowiadać na jego listy. Raz odwiedziłam go, było to w 1976 roku.

Gdy w Radomiu wybuchała bomba, Kiejstut był już w drodze na Polesie. Do wiosny 1950 pętał się po bagnach, a co na prawdę robił nie wiem. Potem wyjechał w Bieszczady. Uspokoiło się tam już nieco po walkach z UPA i awanturach przesiedleńczych, a jednocześnie było raczej daleko od cywilizacji i pustawo – miejsce wręcz idealne na zniknięcie z horyzontu jeśli miało się taką przeszłość jak on. Mieszkał jakiś czas w Hoczewie, potem na przemian w Myczkowcach i w Wołkowyji, najmując się do wyrębu drzewa, z czego żył. W Wołkowyji poznał Twoją matkę. Wiem o niej tylko tyle, że urodziła się w 1927 roku w Barcelonie, gdzie ojciec jej był przedstawicielem handlowym Spółki Brzezickiego, zajmującej się sprzedażą tytoniu i ziół po całej Europie. Do Wołkowyji przyjechała w 1949 żeby rozwinąć uprawę maku. O ile wiem, jej celem była produkcja opium. Była narkomanką i pijaczką, czyli kompanią jakiej potrzebował Kiejstut, wiec zamieszkali razem. Latem 1950 rolu grupa świeżo upieczonych absolwentów prawa z Uniwersytetu Warszawskiego została oddelegowana na rok do roboty przy wyrębie lasu i budowie dróg w Bieszczadach. Młode państwo socjalistyczne potrzebowało bardziej rąk niż głów do pracy oraz pogłębiania braterstwa robotniczo-chłopsko-inteligenckiego. W grupie tej był Baltazar Ferfetau.

Kiejstut i Baltazar spotkali się tylko dwa razy. Pierwszy raz w wołkowyjskiej remizie strażackiej, na potańcówce z okazji Święta Odrodzenia. Baltazar obtańcowywał pannę Pobił, a Kiejstut pił. Jak miał już solidnie w czubie, zatrzymał wirujacą parę i trzymając Baltazara za kołnierz, zapytał go co tak świętuje, „Manifest PKWN czy rocznicę nadania Konstytucji Księstwu Warszawskiemu przez Napoleona w 1807 roku”? Baltazar rzekomo odpowiedział, że ani to ani tamto, tylko studiuje bukiet zapachów swojej partnerki. Dostał za to w nos żeby w przyszłości nie mógł już jej wiecej obwąchiwać oraz stracił dwa zęby i zyskał potężny wylew pod okiem. Wydobrzał jednak nadspodziewanie szybko na „ziołowej” kuracji Fabiany. Ona mieszkała jeszcze jakiś czas z Kiejstutem, ale gdy tylko zorientowała się, że zaszła w ciążę, porzuciła go i przeniosła się do Baltazara, któremu krótko potem powiedziała, że będą mieli dziecko. Pośpieszny ślub odbył się w Warszawie, dokąd wyjechali na święta Bożego Narodzenia. Do Wołkowyji wrócili w marcu, jak tylko rozpoczęły się roztopy, bowiem Baltazar musiał odbyć resztę rocznego stażu wśród robotniczej braci. Kiejstut wyjechał w międzyczasie w Białostockie żeby zwalczać nieokrzepłą władzę ludową. Dobrał sobie trzech, niezbyt zadowolonych z nowego ustroju kompanów i podpalali wszystko co tylko miało jakikolwiek związek z tym „nowym ładem”. Jak powiadał, nie na darmo nazywał się Wypalajłło. Gdy uznał, że niewiele więcej już zwojuje na tym terenie, wybrał się pod Elbląg, potem do Brodnicy, wreszcie do Kolobrzegu. W ciągu dwóch tygodni wszędzie tam, z niewyjaśnionych wówczas przyczyn, spłonęły lub wręcz wyleciały w powietrze różne partyjno-państwowe budynki.

Zaraz potem Kiejstut pojawił się znowu w Wołkowyji, gdzie dowiedział się o Twoim przyjściu na świat, dokładnie miesiąc wcześniej. Byłeś wówczas wciąż w szpitalu w Sanoku, gdyż Twoja matka ulotniła się którejś nocy i wszelki słuch o niej zaginął. W tej sytuacji Baltazar Ferfetau rozpoczął starania o umieszczenie Cię, w jednym z organizowanych właśnie domów dziecka. Papiery poszły już do zatwierdzenia i było tylko kwestią czasu kiedy ktoś przyjedzie Cię zabrać. Wtedy to zjawił się przy Twoim szpitalnym łóżeczku Kiejstut, Twój biologiczny ojciec. Zabrał Cię stamtąd i zawiózł do Wołkowyji. Z Tobą na ręku poszedł do Baltazara i to było ich drugie, a zarazem ostatnie spotkanie w życiu. Tym razem miało ono przebieg bardzo spokojny. Zostałeś powierzony na wychowanie człowiekowi, który nie miał z Tobą nic wspólnego. Niestety, Twój rodzony ojciec nie miał żadnych szans zaopiekowania się dzieckiem. Miał za to stertę listów gończych za sobą i bardzo jasno sprecyzowaną przyszłość, która szybkimi krokami wiodła do celi więziennej. W tej sytuacji zadziwiajace jest, że zdolał przetrwać na wolności następne 14 lat. Aresztowano go 13 grudnia 1965 roku na Przełęczy Dukielskiej. Jego drynda wpadła w poślizg na ośnieżonej drodze i po kilkukrotnym dachowaniu wysypało się z niej 600 pudełek znakomitych butów, nielegalnie przemycanych do PRL-u ze słowackiego Svidnika. Kiejstut przez kilka lat szmuglował polskie Carmeny i Caro oraz spirytus na Słowację, a z powrotem do Polski oprócz butów także skórzane paski i damskie torebki. Miał opłaconych i kooperatywnych celników po obu stronach granicy, ale nie komendanta wojewódzkiego, przejeżdżajacego właśnie tamtędy na doroczne spotkanie ze swoim vis a’ vis z drugiej strony granicy. W procesie o szmugiel wyszła na jaw wiekszość jego wcześniejszych wyczynów, a przy okazji przypisano mu kilka niewyjaśnionych przestępstw, których on pewnie nawet nie popełnił. To wszakże nie miało znaczenia, bowiem bagaż udowodnionych mu czynów stanowił i tak rekord wszechczasów.
Tyle na teraz. Z Bogiem,

Twoja ciotka.
>>>>>
Minęło kilka lat i nie napisałem ani słowa więcej, ale może kiedyś c.d.n.... kto wie?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ALKOHOL PO MAJOWSKU

RANCZO CADILLAKÓW

WITKÓW