DKM

 DOLINA  KRÓLA
c
M
INERAŁÓW

Źródło: https://www.tularecountytreasures.org/mineral-king.html 

Kilka kilometrów na południe od wjazdu do Narodowego Parku Sekwoi, w miejscowości pod wszystko zdradzającą nazwą Trzy Rzeki (Three Rivers, 330 m.n.p.m.), z drogi numer 198 skręca się na na wschód i sru piekielnie ostro w góre. Nie wiem co mnie podkusiło do przejażdżki tą drogą ale bez wątpienia maczał w tym ogon wnuk czorta, który niemal 100 lat temu namówił kilku osiłków do wyrąbania w zboczu górskim 40-kilometrowej półki, wiodącej do subalpejskiej Doliny Króla Minerałów (Mineral King Valley). Fakt, że DKM leży na wysokości około 2400 metrów n.p.m., zaledwie 100 m poniżej czubka naszych polskich Rysów, i w otoczeniu blisko 4-tysięczników, nie ma zupełnie znaczenia. Istotne jest natomiast to, że wszystko co można zobaczyć na zdjęciach lub przeczytać w opisach DKM, wygląda jedynie jak buńczuczna próba zobrazowania mistycznego Shangri-La przez 3-klasistę ze szkoły na przemieściach Mogadiszu. Wrażenie jakie robi Dolina wykracza tak dalece poza moje możliwości manipulowania słowem, że nie podejmę się opisu tego miejsca gdyż musiałbym najpierw wykreować i wprowadzić do użycia setki, a może i tysiące nowych słów, a Szekspirem niestety nie jestem. 



Kto ciekaw niech zatem dyma te 40 kilosów pod górę, szczególnie jeśli lubi jak mu adrenalina w buciorach chlupie – no bo chlupie, ale warto! Pierwszy raz zachlupało mi już 38 sekund po wjeździe na drogę do DKM gdy 8-cylindrowy silnik w moim samochodzie niemal poddał się przy pokonywaniu pierwszej stromizny. Na 15 kilometrze skończył się asfalt i zaczęła dziurawa, szutrowa, diablo wąska droga ze ślepym zakrętem-zawijasem średnio co 57 metrów. Jadąc w górę, po mojej prawej roztaczał się coraz wspanialszy widok, na coraz wyższe szczyty, poprzez coraz głębszą przepaść, a po lewej rosła coraz wyższa ściana góry, w której wyryto ową półkę.

Nagle, zza jednego z agrafkowatych zakrętów wyskoczył w tumanie kurzu Jeep, --- chlup, chlup --- , zakurzył jeszcze bardziej, hamując z fasonem żeby nie walnąć w nas czołowo, przytulił się mocno do ściany i stanął. Ja też – chlup, chlup. Z Jeepa wychyliła się mocno pyzata i wąsata gęba szeryfa z cygarem w zębach żeby zapytać bełkotliwie, a’la John Wayne, czy wszystko w porządku. No problem, warknąłem niczym Charles Bronson, po czym na wszelki wypadek zapytałem jak daleko jest do miejsca gdzie mógłbym zawrócić. Szeryf spojrzał na mnie jak na jakiegoś Plastusia, charknął przez całą szerokość drogi i rechocząc z rozbawienia głupkowatym pytaniem, pofatygował się nonszalancko wskazać na szczyt góry -- chlup, chlup.

Dwa kilosy wyżej, na ciut dłuższej prostej, śmignął koło mnie w dół jakiś samobójca w granatowej mazdzie -- chlup, chlup, chlup -- a ja czołgam się na dwójce po krawędzi kilkusetmetrowej przepaści bez zabezpieczenia choćby namiastką barierki. Na 30 kilometrze, na kolejnym spośród 700 zawijasów, wynurzył się ryj potężnej półciężarówki -- chlup, chlup -- ciągnącej, o zgrozo, długaśną kolebkę do przewozu koni. Stanęliśmy na chwilę okno w okno no i mówię do ciecia z mongolskim ryjem żeby przylgnął do ściany, to może jakoś prześliznę się i będzie OK, a on do mnie: „mam to w dupie” i rusza w dół -- chlup, chlup. Bożena (żona) wysiadła w pośpiechu żeby informować mnie ile centymetrów mam do krawędzi przepaści. Z jej przerażonej miny widzę, że nasze szanse na przeżycie są mniejsze niż myślałem. Krzysia (córka) z babcią odmawiają zdrowaśki, Bożena wrzeszczy na mongoloida żeby stanął - niestety, „pullman” z koniem, mając znacznie większy promień skrętu, sunie swoim przednim lewym narożnikiem idealnie w środek tylnych drzwi naszego samochodu.

Koń wystawił łeb i parsknął swoim końskim śmiechem żeby osłodzić mi ostatnie sekundy życia; jego buda chyli się na nierówności terenu w moją stronę i już wiem, że lada moment spojrzę w oczy klucznikowi niebios. Mimo to wacianą nogą przycisnąłem gaz żeby jednak spróbować wpisać się w podobny profil łuku, po którym jedzie przyczepa z koniem i może z pomocą boską wykaraskać się z mizerii, ale pół metra dalej tylne koło wpada w głęboką dziurę – słyszę jak z tyłu babcia drżącym głosem mówi do Krzysi, że nie ma się czego bać gdyż w niebie jest bosko – odpuściłem gaz na sekundę, samochód poszedł nieco do tyłu – Krzysia pyta czy już lecimy w na dół, a ja w odpowiedzi na to gaz do dechy i ocierając się o tylną krawędź końskiej przyczepy z ledwością zatrzymałem rozbuchane 350 koni mechanicznych przed sturlaniem się w przepaść po przeciwległej stronie łuku tej niby-drogi, -- chlupu-chlupu-chlup. He, he, byłoby fajnie gdyby nie fakt, że teraz koniec maski samochodu przechodzi gwałtownie w czeluść, a z kąta naszego nachylenia mordą w przód wynika niechybnie, iż z chwilą odpuszczenia hamulca poszybujemy do kanionu. Chwilę temu było bardzo źle, a teraz jest absolutnie tak samo – bingo! Opcje mam takie: (1) zapomnieć o wszystkim i przelecieć się samochodem 800 metrów w dół, prawdopodobnie koziołkując – w końcu nie każdemu się zdarza; (2) liczyć na to, że zagrzęźnięte w luźnym żwirze przednie kołą podłapią solidny grunt i wygramolą nas stamtąd, przy czym w tym punkcie są dwie podopcje: (a) na prostych kołach - jak spóźnię się z hamowaniem ułamek sekundy to dupa samochodu zawiśnie nad krawędzią przepaści w miejscu, z którego uciekłem koniowi; (b) na kołach skręconych w lewo przywalę zadem w ścianę po drugiej stronie drogi.

Moje kapitańskie polecenie opuszczenia pokładu zagrożonego pojazdu zostaje jazgotliwie oprotestowane przez pasażerki. Bożeny też nie słuchają, a Bożena nie słucha mnie jak namawiam ją do odsunięcia się jak najdalej od samochodu. W tej sytuacji ryknąłem na całe gardło: „Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach, w promieniach słonecznych opalamy się. Orkiestra przygryfa skocznego begina...” i na wciśniętym na ¾ hamulcu postojowym dałem całą parą wstecz. Po czterech najdłuższych w moim życiu sekundach buksowania w miękkim podłożu, poczułem jak Anioł Stróż podłożył skrzydło pod koła i wyrzuciło nas z wielkim hukiem na środek drogi, w idealnym ustawieniu do kontynuowania jazdy do DKM.
LUUUDZIEEE, ależ mi chlupałoooo!
Gdyby wtedy ktoś zmierzył mi ciśnienie, to wynik niechybnie zostałby odnotowany w księdze rekordów Guinness’a. Rekord nie został odnotowany, ale zaraz po dotarciu na miejsce obniżyłem sobie ciśnienie dwoma kuflami niczego innego tylko właśnie nomen omen guinness’a i poszedłem nieco odparować w Dolinie.

Po powrocie, na parkingu przywitały nas świstaki. Zwierzątka to płochliwe i roślinożerne, które o dziwo znajdują nadzwyczajną przyjemność w przegryzaniu kabli i wszelakich przewodów samochodowych, raczej istotnych dla funkcjonowania silnika i hamulców. Trzy samochody były właśnie rozpracowywane przez niezależne plutony świstaków w sile 5 do 8 zwierzątek na silnik. Kilka innych samochodów było szczelnie otoczonych siatką drucianą do wysokości okien - widok zarówno tych pierwszych jak i drugich całkiem zabawny. Wtedy zobaczyłem nasz wehikuł. Wyglądał jak Legnica 9-tego kwietnia 1241 roku – oblężony przez wielką hordę świstaków, z mordek bardzo podobnych do trzynastowiecznych Mongołów. Na szczęście nie przypuściły jeszcze szturmu!

Jak mi później powiedziano, czekały aż samochód ostygnie – zasadę mają ponoć taką, że zjawiają się koło każdego nowego pojazdu mniej więcej w godzinę po zaparkowaniu. Otaczają go z daleka i potem zacieśniają krąg w miarę stygnięcia silnika, żeby po dwóch, trzech godzinach zacząć zmasowany atak. Popatrzyłem na zegarek – od zaparkowania minęło nieco ponad dwie godziny. Całe szczęście, że babcia już dłużej nie mogła chodzić! Powrót był mniej dramatyczny, aczkolwiek zanosiło się przez znaczną chwilę, że trzeba będzie zjechać na dół na luzie bo benzyna kończyła się w zastraszającym tempie, jak to bywa przy jeździe na najniższym biegu, a hamulce i tak paliły się żywym ogniem... o, żesz 
kurka wodna...

Wróciwszy do punktu wyjścia w Trzech Rzekach, poszliśmy odrobić stracone kalorie w miejcowej pizzerii, a tam nasz niedoszły morderca siedzi przy barze, mocząc w piwie swoją świstakowato-mongoloidalną mordę; czemu w piwie, nie wiem, przecież powinien w kumysie... Z faktu, że dzisiaj mogłem opisać to zdarzenie powinno być oczywiste, iż uległem moim kobitkom i zamiast zjeść pizzę, wycofaliśmy się na hamburgery po przeciwnej stronie ulicy. Eeech, a już miałem go walnąć krzesłem... 
Amen

Komentarze

  1. Wow! Bardzo ładnie napisane! Podziwiam! Mnie wystarczy 5 metrowa "przepaść", żeby oblać się potem i co gorsza poczuć zawroty głowy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Pioter! Na poty i zawroty głowy nie miałem czasu. Musiałem zebrać się w sobie żeby mnie nie skuło na sopel lodu z niepokoju o trzy pokolenia moich dam, które zabrałem na wycieczkę do niebiańskiej doliny, tak, doliny niebiańskiego piękna, ale piekielną drogą.

      Usuń
  2. Nie byliśmy tam jeszcze, a twoje dramatyczne opisy są trochę zniechęcające. Może powinieneś pisać jakieś książki przygodowe?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drogi/a Anonimie albo Anonimo, jak to dzisiaj feminatywnie rzec się powinno, ten opis ma być zachęcający i być wyzwaniem rzuconym samemu sobie po przeczytaniu z niedowierzaniem, że to taka wymagająca droga. Ale przecież nie trzeba samochodem, można te 40 kilosów pokonać na piechotę, powiedzmy w dwa dni żeby się nie zamęczyć - przecież to cały czas ostro pod górkę...

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ALKOHOL PO MAJOWSKU

RANCZO KADILLAKÓW